Janusz Sławiński, O publicystyce Jana Walca, Wprowadzenie do wieczoru promocyjnego „Ja tu tylko sprzątam” 17 października 1995 r.
Wprowadzenie do wieczoru promocyjnego jego pośmiertnie wydanej książki „Ja tu tylko sprzątam” 17 października 1995 r.
Książka ta zrobiła na mnie duże wrażenie, czytałem ją z ciekawością i przejęciem. Nie mam wątpliwości, że trud, jaki włożyła Małgorzata Łukasiewicz w wybór i opracowanie tekstów Jana Walca okazał się w najwyższej mierze opłacalny: powstała książka żywa, wielobarwna i pełna blasku, poważna, ale i w odpowiednim stopniu zabawna, wielce pouczająca, ale zdolna też wywoływać irytację – z pewnością atrakcyjna jako lektura dla ludzi różnego wieku i rozmaitego temperamentu.
Poprzedza ją bardzo instruktywne słowo wstępne Włodzimierza Boleckiego, które dobrze objaśnia sens pisarstwa politycznego Jana Walca i jego warsztat literacki. Wszystkich zainteresowanych odsyłam z pełnym przekonaniem do tego chwalebnie zwięzłego i treściwego szkicu, za który – jak uważam – autor książki z pewnością odwdzięczy się swemu komentatorowi z pomocą jakichś dostępnych mu zaświatowych sposobów.
Od razu powiem o dwóch zaskoczeniach, jakie wywołała we mnie książka Walca.
Pierwsze: nie zdawałem sobie nigdy sprawy, choć znaliśmy się dość dobrze, jak bardzo pracowitym i systematycznym w tej pracowitości był człowiekiem. Jego produktywność pozostawała czymś niezauważalnym w gazetowym i czasopiśmiennym rozproszeniu tego, co napisał. Czytało się jego teksty to tu, to tam, ale bez wyraźnej świadomości, ile tego jest i w jakie całości się układa. Swoim stylem życia, zachowaniami nie przypominał ludzi zapracowanych, znękanych wysiłkiem. Robił raczej wrażenie beztroskiego kompana, który nie bardzo liczy się z czasem, chętnego do gadulstwa na dowolne tematy, lubiącego się rozerwać i innych rozerwać sobą.
A przecież za tymi pozorami skrywała się niezwykła wydajność pracy, której nie podejrzewałem. Dopiero teraz, zapoznając się w książkowym złożeniu z felietonowo – publicystyczno–politycznym nurtem jego twórczości i to tylko z paru ostatnich lat jego krótkiego życia, spostrzegam, jak bujna to była twórczość. Ale to zaskoczenie mogę złożyć na karb mojego uprzedniego braku rozeznania.
Inny charakter ma drugie zaskoczenie. Otóż Walc miał opinię najbezwzględniejszego badaj brutala wśród dzisiejszych publicystów – felietonistów; uchodził za bezlitosnego, wręcz okrutnego, polemistę, z upodobaniem znęcającego się nad ofiarami, które dostały się pod jego pióro; za autora obrażającego swoich oponentów, za awanturnika lubiącego dosolić i przesolić, wyjątkowo złośliwego i nieprzebierającego w środkach, kiedy postanowił zrobić komuś przykrość. „Raczej prokurator aniżeli dziennikarz” – napisał o nim Ryszard Przybylski.
Gdy teraz czytamy jego teksty – te właśnie, o których tak mówiono – ściśnięte między okładkami książki, wcale nie mamy poczucia, że są one jakoś osobliwie brutalne czy obraźliwe, albo że autor ponad racją stawia efekt retoryczny, że wyżej ceni błyskotliwość agresywnego wysłowienia niż słuszność. Mogłoby się wydawać, że proza Walca jakby się udostojniła i złagodniała: styl nabrał pewnej solenności, wywodem kierują raczej argumenty a nie inwektywy, fraza dobrze ułożona, rozwinięta – nic z polemicznej zadyszki czy gorączkowej kłótni. Co się więc stało? Skąd ta odmiana? Trudno byłoby przypuszczać, że miała w niej udział edytorka tekstów...
W rzeczywistości nic się nie zmieniło, to są te same co dawniej teksty, toczka w toczkę. Zmieniają się jedynie warunki naszego odbioru: na tle wzmagającej się brutalności dyskursu politycznego teksty Walca, tak niedawno przecież pisane i uchodzące wtedy za szczyty agresywności, stopniowo uprzejmieją nabierając z wolna cech klasycznego umiaru i powściągliwości. Jego proza publicystyczno–polityczna przesuwa się – na naszych oczach – ze sfery wypowiedzi traktowanych przez wielu jako ekscesy w sferę dających się akceptować wzorów stylowych. I to właśnie było moje drugie zaskoczenie.
Co ta książka rodząca się wczoraj, z tworzywa wczorajszych doświadczeń politycznych, może dać czytelnikowi dzisiaj, a może i jutro? Jest to zasadniczy problem wobec którego stają wszelkie tego rodzaju zbiory tekstów pisanych pierwotnie dla gazet i czasopism, z których każdy osobno związany jest tematycznie z ulotną sytuacją, z faktami, których aktualność szybko przemija, z opisami czy diagnozami mającymi parodniowe czy parotygodniowe znaczenie. Miejscem stałego pobytu przeznaczonym dla przeważającej części takich tekstów pozostają roczniki starych gazet, po które sięgnie potem tylko historyk. Jedynie takie z nich zasłużą sobie na wtórny obieg czytelniczy, na książkową nominację, które mają dostatecznie wyraziste wartości nadwyżkowe – wyprowadzające poza minioną doraźność, poza swój czas macierzysty i poza przypadkową chaotyczność swoich powodów.
To jest właśnie ponad wszelką wątpliwość przypadek pisań politycznych Jana Walca. Owe wartości, które czynią z jego tekstów i artykułów politycznych, pisanych w latach 1988-1992, rzeczy zdolne nadal prowokować żywy odbiór, są – jak sądzę – trojakiego rodzaju.
Po pierwsze więc – świat wydarzeń politycznych, wydarzeń nieraz drobnych i na pozór mało znaczących, jaki wyłania się z tekstów Walca, jest na swój sposób uporządkowany i kompletny. Choć teksty te były związane z wyzwaniami mijających chwil, to przecież ex post i w zespoleniu współtworzą całość, której wewnętrzne ułożenie i dramaturgia wydają się z góry obmyślane. W gruncie rzeczy wszystkimi swoimi felietonami Walc opowiada i komentuje historię znijaczonego przejścia od Peerelu do III Rzeczpospolitej. To jest właśnie ta całość, powiedzmy – fabularna, w której się zbiegają główne wątki tematyczne: wątek okrągłostołowy, wojna na górze, niezamknięte rachunki z komunistyczną przeszłością, rozczarowanie elitami solidarnościowymi, kościół i jego wpływy, dziedzictwo stalinizmu.
Zgadzam się z sugestią Boleckiego, że da się ten zbiór tekstów czytać jak powieść, właśnie jak polityczną powieść wielowątkową – w pewnym momencie przerwaną, gdyż narrator gdzieś sobie poszedł... Powieść o dziwacznym i bezkształtnym czasie przejściowym, w którym nadal jesteśmy zanurzeni. Prowadzę do tego: książka Walca przedstawia się nam jako po prostu mozaika narracyjna, z której wyłania się panoramiczny obraz życia politycznego. I to jest jej istotna wartość.
Po wtóre - teksty, o których tu mowa, kreują bardzo wyrazistą personę pisarza-publicysty, oczywiście niezastępowalną w swojej jednostkowości, ale jako typ nieodzownie i stale potrzebną mowie publicznej i demokratycznemu życiu publicznemu, a u nas szalenie rzadką. Nad wszystkim, co pisał Walc, unosił się duch niezawisłego krytycyzmu, pozbawionego oparć instytucjonalnych i nawet środowiskowych. Był on człowiekiem nieuleczalnie nie-partyjnym, chodzącym, jak sam się wyraził, „bez nalepek”, ścieżkami których nikt za niego nie wydeptał. Wszelkie stadnie uzgodnione mniemania wydawały mu się podejrzane; gotów był rewidować każdą obiegową prawdę, nawet jeśli jej obieg ograniczał się tylko do kręgu ludzi mu bliskich. Z pełną determinacją wybrał sobie zawód niestowarzyszonego komentatora wydarzeń, samozwańczego opiniodawcy, który mądrzy się we własnym imieniu i gotów jest za to zapłacić nawet wysoką ceną (np. utraty przyjaźni). Wielu dał się we znaki swoim pisaniem; wstrętni byli mu zwłaszcza ludzie nadmuchani słusznymi frazesami – wyczuwał ich obecność w pobliżu jak pies myśliwski zwierzynę i zaraz zabierał się do dzieła. Kto dostał się pod jego pióro, nie mógł spodziewać się przeżyć przyjemnych.
Znamienne, że nie była to jednak postawa nieodpowiedzialnego harcownika, który sobie beztrosko hasa to tu, to tam. Edytorka tekstów Walca doskonale wybrała na tytuł książki jego samookreślenie jako „sprzątacza”. Ujmowanie pracy felietonisty w kategoriach sprzątaczawydaje się w ogóle charakterystyczne dla polskiej tradycji felietonizmu. Kategoria ta byłaby z pewnością bliska i Prusowi jako autorowi kronik tygodniowych, i Słonimskiemu, i Kisielowi, i Dedalowi-Kijowskiemu.
Praca sprzątacza, jak to określił Bolecki, „na wysypisku idei, postaw, wartości, kryteriów i słów” – to działanie poważne, odpowiedzialne, poniekąd obywatelskie. Bo też Walc nie po to wybrał sobie profesję niestowarzyszonego publicysty, by móc swobodnie hulać pośród spraw nieistotnych. Jego sprzątaniom zdaje się przyświecać ważna idea kierunkowa. Bezpośrednio ją wysłowił pisząc o asymetrii relacji między porządkiem moralnym a porządkiem politycznym (213-214): „O ile bowiem stosowanie kryteriów moralnych w polityce jest wielce pożądane, o tyle stosowanie kryteriów politycznych do moralności jest zupełnie niedopuszczalne”. Tej zasady rygorystycznie przestrzegał w swoim politycznym pisarstwie.
Tyle powiedziałbym o drugim rodzaju wartości związanych z kreowaną przez Walca personą pisarza – publicysty.
I wreszcie, po trzecie – w grę wchodzą wartości najbardziej oczywiste: teksty Walca to po prostu znakomita proza – pełna energii, giętka, trafna. Jej główną siłę stanowi umiejętnie reżyserowana przez autora wielostylowość: bogactwo stylizacyjnych odniesień, cytatów literackich, aluzji, reminiscencji, parodystycznych i pastiszowych nawiązań. Jest to proza, w której werwa polemiczna poddaje się retorycznej organizacji, proza szydercza, ironiczna, ale też – bywa – patetyczna, choć znów kiedy indziej bezinteresownie zabawna; śmiało wiążąca język akademicki z dosadnością i obrazowością mowy potocznej.
Jest na tyle pociągająca swoimi urokami, konceptyzmem i sprawnością, że czytelnik nieraz zapomina – a jest to właśnie mój przypadek – że taka czy inna myśl w niej przekazywana wcale nie jest mu bliska.
Tak właśnie doświadczamy demagogii kunsztu.
« Sławiński Janusz , O publicystyce Jana Walca , tekst niepublikowany