Chwilowo nie ma niebezpieczeństwa...
Od redakcji strony: 7 V 1981 w godzinach popołudniowych dwaj pijani mężczyźni obrzucili kamieniami posterunek kolejowy MO w Otwocku. Zostali zatrzymani i pobici. Brutalność interwencji spowodowała, że przed posterunkiem zebrał się agresywnie zachowujący się tłum, żądający uwolnienia zatrzymanych i grożący podpaleniem posterunku i linczem milicjantów.
Zanim sąd przystąpi do przesłuchiwania świadka zadaje sakramentalne pytanie: czy świadek jest obcy dla stron.
Żeby nie było wątpliwości: nie jestem obcy. Od końca 1977 roku byłem współpracownikiem Biura Interwencyjnego KSS "KOR". Jestem współautorem tzw. Białej Księgi wydanej przez KOR,a będącej opisem łamania prawa przez milicję, jestem autorem wielu tekstów na ten temat, opublikowanych w nieistniejącym już dziś "Biuletynie Informacyjnym" .
Uważam za swój obowiązek poinformować o tym wszystkim czytelników "Tygodnika Solidarność", ponieważ mimo dobrej woli i głębokiego pragnienia, by zachować obiektywizm, mam zapewne do milicji stosunek emocjonalny.
W Otwocku znalazłem się przypadkiem. Tego wieczora byłem umówiony ze Zbyszkiem. Romaszewskim, dawniej moim kierownikiem w Biurze Interwencyjnym KSS ”KOR", a obecnie pracownikiem Biura Interwencji Regionu Mazowsze. Nie zastałem Zbyszka, a tylko zostawioną przez niego wiadomość, że w Otwocku doszło do pobicia ludzi na stacjo kolejowej i prośbę, abym natychmiast jechał do Otwocka. Nie wiedziałem, o co chodzi ani po co jestem potrzebny,ale Zbyszek takiej prośby nie zostawiłby bez powodu. (…) Staram się selekcjonować informacje, które sypią się na mnie ze wszystkich stron. To już nie są szumy informacyjne, ale informacyjny huragan. Ludzie gdzieś mnie prowadzą, coś pokazują, coś opowiadają. Wreszcie okazuje się, że to znaczek związkowy, który noszę od - tak dawna, że o nim nie pamiętam, czyni tu ze mnie osobę oficjalną. (…)
Jestem z Regionu Mazowsze - krzyczę ze schodków. Na miejscu są przedstawiciele Komisji Interwencyjnej. Sprowadzimy ich tutaj, otworzymy komisyjnie /Boże, co słowo,, ale wtedy nie pojmuję jego nieprzystawalności do sytuacji/, winni zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. /
Z tłumu padają ciągle okrzyki domagające się zastosowania kodeksu Hammurabiego, ząb za ząb, oko za oko. I to nie jest żadna przenośnia, bo jeden z poszkodowanych mą właśnie, zgodnie z opinią tłumu, wybite oko. Moje darcie gardła przynosi jednak jakiś skutek. Apele o praworządność, deklaracje, aby stare sprawy załatwiać po nowemu, wyłuskują z tłumu paru młodych ludzi, którzy wraz ze mną zastawiają drzwi. Pojawia się wysoka postać Zbyszka, który uspokaja ludzi, mówi im o praworządności, ale praworządność dla tego tłumu jest jedna - ukarać winnych, ukarać milicjantów, którzy biją LUDZI. Zbyszek nie wie, gdzie są świadkowie, owszem, byli, są zapisane personalia, ale nie wiadomo, gdzie tych ludzi szukać.
I właściwie dopiero teraz dostrzegam drugi, oblężony przez tłum budyneczek, z racji jego mizernej architektury nie przychodzi mi do głowy, że to może być komisariat milicji. Tam też jacyś ludzie tarasują drzwi przed tłumem; dostrzegam, że i wokół tego budynku gromadzą się ludzie. Z nadzieją, że może tu czegoś się dowiem, ale bardziej po prostu niesiony falą, a może przez przejście, które samo robi się przed moim znaczkiem, wpływam do środka. I dopiero wtedy orientuję się, gdzie jestem, widzę mundury milicyjne, widzę milicjantów w cywilu, których przez ostatnie lata nieomylnie nauczyłem się rozpoznawać. Opanowuje mnie uczucie ulgi. Nareszcie jest jakaś władza, ktoś, kto tym wszystkim dowodzi.
Pytam o świadków, nerwowo tłumaczę, do czego mi potrzebni.
I dzieje się coś dziwnego: ani milicjanci, ani cywile nie wykazują najmniejszej ochoty, aby mnie indagować, nie żądają, abym się legitymował czy uzasadniał to, że jestem, pytam, próbuję coś robić. (…)
Mówię (...), że trzeba wytłumaczyć prokuratorowi i komendantowi milicji, że tym zgromadzonym tłumnie ludziom trzeba coś dać, że nie rozejdą się za darmo. Okazuje się, że prokurator nie ma żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu, komendant podobnie, ich głównym zajęciem i wielką zasługą jest powstrzymywanie płk Rusinowicza z Komendy Stołecznej, który przybył na czele oddziałów ZOMO do Otwocka, stacjonuje w Komendzie Miejskiej.
I nie wiem, czy to skazą KOR-owskiego życiorysu, ale wcale nie boję się tego tłumu, w którym nawet najbardziej pijani i rozżarci rozstępują się przed znaczkiem Solidarności; nie boję się nawet ludzi o ewidentnie bandyckich gębach i tatuażach - siedziałem z podobnymi do nich w niejednej celi. Boję się naprawdę płk Rusinowicza. I ciągle nie wiem, czy uda się ocalić zestrachanego, trzęsącego się na posterunku rudego kaprala. (…) Rozmawiam z prokuratorem. Jest pat. Wreszcie wpadamy na pomysł, żeby sprowadzić księdza. Chłopcy z miejscowej Solidarności jadą na plebanię. Po raz któryś nakręcam numer Mazowsza - nikt nie podnosi. I nagle coś mi się przypomina: 39-39-64 numer, pod który przez ostatnie lata dzwoniło si.ę zawsze,kiedy coś się działo, bez względu na porę dnia czy nocy, numer Jacka Kuronia.
Rozmawiam z Grażyną Kuroniową. Jacka nie ma w Warszawie, będzie jutro. - Gaju, nie mam notesu, nie mogę się nigdzie dodzwonić , spróbuj mi pomóc złapać Zbyszka Bujaka albo Adasia - nerwowo opowiadam, co się dzieje, skąd dzwonię. A co to za wrzask? - pyta Gajka. Odejmuję słuchawkę od ucha kieruję ją w stronę okna - "Co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy" - razem słuchamy Mazurka. Podaję numer telefonu posterunku, ona jeszcze rzuca "Trzymajcie się" i czekamy. (…) Śpiewy, wyzwiska, śpiewy, grube żarty i naigrawania się z coraz bardziej znękanych milicjantów. Coraz bardziej ludowo. Jest wreszcie ksiądz, ale widząc go tracę i tę nadzieję - jest blady, przestraszony, nijaki. To nie jest typ kaznodziei, który potrafi porwać tłum - ludzie go nawet słuchają, ale nie ma im nic do zaoferowania, powtarza w kółko kilką zdań o potrzebie spokoju, nie daje ślę namówić do wygłoszenia kazania. Z tłumu padają żądania, aby milicjanci udali się do spowiedzi i to przed ołtarzem, ksiądz w kółko tłumaczy, że nie wolno nawracać siłą, wreszcie rozpoczyna modlitwę. (…) Telefony, telefony, telefony. Biorę prokuratora na bok - jego zwierzchnicy uważają, że zatrzymani znajdują się w takim stanie, iż nie można ich wypuścić, bo to zaostrzy sytuację.
Nawet rozumiem prokuratora. Widywałem w rozmaitych celach ludzi, pobitych przez milicjantów. Dobrego wrażenia nie robili, to fakt. Ale benzyna śmierdzi, a bierny opór musi doprowadzić do pożaru. (…) Z tłumu pada ultimatum: punkt trzecia podpalamy. Piętnaście minut. Dzwonię na komendę miejską, dzwonimy tam wszyscy - milicjanci, ormowcy, Solidarność i otwocka.. A tam rokowania. Jak Polak z Rusinowiczem . Odliczanie minut jak na kosmodromie.
Sztab nie chce wypuścić Gugały, ponieważ narazi to na szwank autorytet milicji. Może ten autorytet ważniejszy od rudej głowy kaprala? Dla mnie nie, ale ja nie jestem obiektywny. Słychać gulgot rozlewanej benzyny. Jest trzecia. Tłum wycofuje się na zewnątrz, ludzie zbierają płaszcze, kurtki? siwy kapitan, szef posterunku zdejmuje ze ściany olejną martwą naturę 1 prosi kogoś, żeby spróbował ją wynieść. Sam to malowałem i było by mi żal - tłumaczy się.
Dwie po trzeciej. Benzyna śmierdzi potwornie. Dzwonię ostatni raz - jeśli w tej chwili nie wyjedziecie, mówię do jakiegoś milicjanta po drugiej stronie, przyjedziecie na gaszenie. Odkładam słuchawkę i natychmiast dzwoni telefon: - Wyjeżdżamy.
Wyjeżdżają, wyjeżdżają, wyjeżdżają. Część tłumu odbiega od okien w kierunku drogi, ale zostaje dość ludzi, żeby nas pilnować. Po chwili wprowadzają Gugałę. Jest pobity w widoczny sposób.
Tłum domaga się, żeby powiedział, kto go pobił, Gugała nie wie czy nie pamięta, a może wie, że nie powinien tego mówić? Napięcie ogromne, ale chwilowo nie ma niebezpieczeństwa podpalenia. Odwożą Gugałę do domu. (...)
« Walc Jan, Otwock, 7 maja, "Tygodnik Solidarność" nr 7, 1981
Tagi: Milicja, Otwock, 1981, Bujak Zbigniew, Michnik Adam