Po tym wszystkim. co się w sprawie agentów wydarzyło, bardzo trudno wyrobić sobie zdanie, czy bardziej wiarygodne są oskarżenia prezesa Kaczyńskiego, czy też raczej zaprzeczenia ministra Wachowskiego. Mnie osobiście szczególnie trafił do przekonania argument, że min. Wachowski nie mógł brać udziału w kursie dla oficerów MO i SB zorganizowanym przez Akademię Spraw Wewnętrznych, bowiem od jego uczestników wymagano wyższego wykształcenia, a zarzuty, jakoby Szef Gabinetu Prezydenta Rzeczypospolitej był człowiekiem wykształconym, są jawnym kłamstwem. Aby objąć to stanowisko nie trzeba spełnić tak wyśrubowanych wymagań jak te, jakie stawiano oficerom komunistycznej milicji.
Oczywiście nie sądzę bynajmniej, że dyplom wyższej uczelni jest gwarancją wysokich kwalifikacji, ale w pokoleniu, do którego należy min. Wachowski, brak takiego dyplomu jest niewątpliwie oznaką pewnego lekceważenia dla tych wartości, jakie zwykło się wiązać ze zdobywaniem wykształcenia.
Oczywiście mój punkt widzenia jest w tej sprawie dosyć szczególny, i byłoby mi zarzucić brak obiektywizmu, nikt bowiem - o czym wiedzieli już starożytni Rzymianie - nie powinien być sędzią we własnej sprawie, a zajmowanie wysokich stanowisk państwowych przez osoby nie mają stosownych kwalifikacji jest niewątpliwie sprzeczne z interesami środowiska, z którego się wywodzę i do którego należę. Oprócz dziedzicznego obciążenia wyższym wykształceniem muszę się również przyznać do urazu jakiego doznałem w dzieciństwie, a takie rzeczy - jak wiadomo - zostają na cale życie. Chodzi po prostu o to, że wychowywałem się w ustroju który Stefan Kisielewski trafnie określił jako "dyktaturę ciemniaków" i jeśli z tym ustrojem zacząłem wojować, to pewnie przede wszystkim dlatego, że w żaden sposób nie byłem w stanie pogodzić się z zasadą, że głupszy i mniej wykształcony ma kierować mądrzejszym i bardziej wykształconym.
Władysław Gomułka, stojący faktycznie na czele państwa, ranił moją inteligencką godność - a nie będę się również wypierać, że (to znowu partykularny punkt widzenia) jako polonista czułem się szczególnie urażony: przyzwoite opanowanie języka kraju, w którym się chce rządzić, nie jest przecież chyba wymaganiem zbyt wygórowanym.
Gomułka nie powinien rządzić tym krajem nie dlatego, że należał do "kliki Tito" oraz był tajnym agentem takich czy innych służb specjalnych, o co go w swoim czasie oskarżano - to są wszystko sprawy wtórne, a naprawdę ważne jest to, że do rządzenia nie miał żadnych kwalifikacji.
I podobnie jest ze sprawą "Bolka" czy domniemanego uczestnictwa min. Wachowskiego w kursie dla oficerów SB. Rzecz bowiem nie w tym, aby wyszukiwać powody, dla których miałby on z zajmowanego stanowiska ustąpić, ale w tym, że nigdy nie było żadnych powodów, dla których miałby się na tym stanowisku znaleźć.
Zarzuty wobec min. Wachowskiego formułuje dziś Jarosław Kaczyński, a przecież to on właśnie ponosi największą odpowiedzialność za pomysł "przewietrzenia Warszawy" : metafora ta oznaczała w istocie kampanię anty- inteligencką, której symboliczną dominantą było historyczne już publiczne upokarzanie Jerzego Turowicza.
Gdyby nawet przyjąć interpretację dla Kaczyńskiego korzystniejszą, a więc odrzucić supozycję, że chodziło tylko o stołki i spoconych mężczyzn w pogoni za władzą, gdyby zgodzić się z zarzutami, jakie formułował pod adresem elity, i tak trzeba sobie dzisiaj powiedzieć, że wojna na górze, zakończona zwycięskim osadzeniem elektryka w Belwederze i klęską inteligencji - była nieszczęściem, z którego długo jeszcze się nie podźwigniemy.
Jacek Kuroń , Trzy kwestie w sprawie polskiego inteligenta [polemika z Janem Walcem], Gazeta Wyborcza nr 16, 20 stycznia 1993
W piątkowym "Życiu Warszawy" przeczytałem felieton Jana Walca - autora, którego skądinąd lubię. Walc na marginesie sporu o to, kto jest na fotografii, zgłasza zasadnicze zastrzeżenia do piastowania najwyższych stanowisk w państwie przez ludzi bez wyższego wykształcenia. Chciałby widzieć tam inteligentów.
Walc utożsamia więc wykształcenie z przynależnością do inteligencji. Według mnie sprawa nie jest taka prosta.
Po pierwsze - dokonała się rewolucja.
Główną silą tej rewolucji była "Solidarność" której liderzy z reguły nie mieli wyższego wykształcenia. Wałęsa, Frasyniuk, Bujak to najbardziej znane nazwiska, mógłbym wymienić znacznie więcej. Oni się sprawdzili, dowiedli swej umiejętności przewodzenia innym. Nie wynika z tego, że koniecznie muszą (choć mogą) - być ministrami i prezydentami. Można nie lubić rewolucji, ale nie można się dziwić, że w jej wyniku następuje wielkie przemieszczenie struktur społecznych. Jest więc zrozumiałe, że kierowca ciężarów- ki może zostać wiceprzewodniczącym dużej partii politycznej, a elektryk - prezydentem.
Po drugie - co innego ruch, a co innego profesjonalizm.
To sprawa po wielekroć ważniejsza. W każdym przyzwoicie funkcjonującym państwie liczy się profesjonalizm. W demokracji istnieje sfera organizacji, w której trzeba się wykazać umiejętnościami, wiedzą. I o tym, kto zajmie jakieś stanowisko, powinien rozstrzygać konkurs. Ale w państwie demokratycznym istnieje też coś takiego, jak sfera przedstawicielstwa. W tej sferze decyduje umiejętność przekonywania ludzi, że będzie się ich godnie reprezentować. Prezydent i posłowie wygrywając wybory wykazali się więc kompetencją, bo umieli skłonić ludzi, by na nich glosowali.
Teraz zdają kolejny egzamin z tego, jak nas reprezentują. Dziś akurat łatwo o wszystkich powiedzieć że źle, bo polityk pełni przysłowiową rolę teściowej ze starych dowcipów. Jeśli zechcemy dostrzec wśród tych polityków różnice, to łatwo sprawdzić, ze nie wynikają one z wykształcenia, a w każdym razie nie tylko z wykształcenia.
W samorządności obywatelskiej, której przypisuję największe znaczenie, decydujące jest to, czy człowiek potrafi skupić wokół siebie innych i z nimi coś zdziałać. Do głowy by mi nie przyszło pytać o dyplom Andrzeja Łagodzińskiego, który założył ruch na rzecz bezdomnych i zorganizował dla nich duże schronisko. Nie wiem, jakie Andrzej ma wykształcenie, ale wiem, że się sprawdza. Jest z tym dokładnie tak samo, jak z rynkiem.
Opowiem taką historyjkę. W Galicji bezrobotnemu Żydowi zaoferowano posadę pisarza w gminie wyznaniowej. No, ale on nie umiał ani czytać, ani pisać. Koledzy pożyczyli mu więc jakieś pieniądze, by pojechał do Wiednia: coś kupić, coś sprzedać... Po latach - już jako najbogatszy człowiek w Austrii - nasz Żyd miał podpisać pożyczkę dla domu cesarskiego. - Ale ja nie umiem pisać! - powiada. Cesarski minister skarbu na to: - Mój Boże! Kto wie, kim by pan był, gdyby pan umiał pisać i czytać?! - Ja wiem. Byłbym pisarzem w gminie wyznaniowej w Złoczowie.
Wniosek z tego taki-w ruchu społecznym jak na rynku - każdy może się sprawdzić. A czym innym są instytucje, w których trzeba się wykazać wiedzą. Nie należy tych sfer ze sobą mieszać.
Po trzecie - najważniejszy jest etos inteligenta.
W Polsce istnieje coś takiego jak inteligencja. To nie jest kwestia zawodu, ale postawy - prometejskiej postawy, czyli służenia innym.
Tej postawy nauczyli mnie ojciec i dziadek, który był robotnikiem, ślusarzem. Ojciec nazywał ją postawą świadomego robotnika. Dopiero potem zrozumiałem, że to jest etos inteligencji. Otóż chcę oświadczyć, że znam bardzo wielu ludzi z wyższym wykształceniem, którzy z tego punktu widzenia na miano inteligenta nie zasługują. I na odwrót, znam wielu ludzi nawet bez średniego wykształcenia - poznałem ich m. in. w "Solidarności" - którzy są inteligentami z prawdziwego zdarzenia. Wielu z nich działa w fundacji SOS.
Dokonała się rewolucja, i ten fakt warto przyjąć do wiadomości. Mówiąc o inteligencji trzeba rozróżniać dwie sfery: profesjonalizmu i zdolności do działania. I wreszcie etos inteligencji: komu go można przypisać, a ko- mu nie.
Bardzo bym chciał, by Janek Walc swoją kategorię wykształcenia odnosił wyłącznie do sfery profesjonalizmu. I co więcej, by w sferze profesjonalizmu nie tylko zajmował się wykształceniem. Bo wprawdzie wykształcenie jest niezbędnym elementem profesjonalizmu, ale tylko jednym z wielu.
To wszystko, o czym mówię, jest szczególnie ważne, bo wszyscy zdajemy egzamin z trudnej sztuki wybierania przedstawicieli, i ściągawka, którą proponuje Janek, jest bardzo mało użyteczna.
PS Ja mam wyższe wykształcenie... i co z tego..?
Jan Walc, Kuroń do zupy, kucharka do rządu, [polemika z J. Kuroniem], Życie Warszawy, 23 stycznia 1993
Jacek Kuroń polemizuje ze mną w "Gazecie Wyborczej" występując przeciwko moim elitarystycznym napaściom na ludzi niewykształconych, chętnych jednak do sprawowania najwyższych państwowych urzędów i mrugając rzęsami niczym Królewna Śnieżka wymienia jednym tchem Wałęsę, Bujaka i Frasyniuka, powiadając, że tu się dokonała rewolucja, wiec struktury społeczne przetasowały i elektryk został prezydentem. a kierowca ciężarówki wiceprzewodniczącym dużej partii politycznej. I dalej udając Królewnę Śnieżkę pyta Kuroń retorycznie, czy ma jakiekolwiek znaczenie, iż sam jest człowiekiem wykształconym.
Pozwolę sobie złamać konwencję i na to retoryczne pytanie odpowiedzieć. Otóż nie mam najmniejszych wątpliwości, że ma 10 znaczenie ogromne. Kiedy mówię o wykształcaniu, mam na myśli wiedzę, a nie takie czy inne dyplomy; studiowałem pedagogikę na Uniwersytecie, gdzie wykładali profesorowie doktorowie habilitowani, i chodziłem również na wykłady z pedagogiki na uniwersytecie latającym, gdzie wykładał prosty magister Kuroń, miałem wiec okazje wyrobić sobie na ten temat jakiś pogląd.
I powiem nawet więcej: jeśli rozmaite uczelnie pedagogiczne nie nadały doktoratów honoris causa Jackowi Kuroniowi, podczas gdy inne uczelnie nadawały doktoraty tego rodzaju Pierwszemu Elektrykowi Rzeczypospolitej, to można na tej podstawie wypowiadać się raczej o owych uczelniach niż o kwalifikacjach promowanych przez nie - bądź nie promowanych - doktorów.
Z pewną nieśmiałością powiem wręcz tak: "Solidarność" wymyślił nie kto inny, tylko Jacek Kuroń, i to on - i tylko on - powinien w sierpniu 1980 zostać jej przewodniczącym. Jeżeli stało się inaczej, to nie dlatego, że Jackowi zabrakło kwalifikacji elektryka (obawiam się, że w tym temacie naprawdę okazałby się kiepski), ale z tego powodu, że towarzysze z elektrykiem gotowi byli rozmawiać, natomiast inteligenta bali się jak diabeł święconej wody. I niech się nikomu nie wydaje, że nie ma żadnego praktycznego w uczeniu się łacińskich deklinacji albo zasad trygonometrii. Oto bowiem z naszego stosunku do łacińskiej gramatyki czy trygonometrycznych zasad wynikają bardzo praktyczne skutki.
Jesienią 1980 roku, znalazłszy się w Gdańsku, zwróciłem się do senatora Andrzeja Celińskiego, który podówczas bynajmniej nie był jeszcze senatorem, ale sekretarzem Przewodniczącego NSZZ "Solidarność" z następującą propozycją; "Andrzeju - powiedziałem – wiesz doskonale, że od lat utrzymuje tylko siebie, ale i rodzinę z korepetycji z polskiego i historii. Naprawdę umiem to robić. Czy komisja krajowa nie mogłaby mnie zatrudnić, abym tego wszystkiego nauczył Lecha Wałęsę?" Kto zna senatora Celińskiego, wie doskonale, że można mu zarzucać rożne rzeczy, ale nie to, aby był obdarzony nadmiernym poczuciem humoru. Zadumał się więc przyszły senator nad moją propozycją i z pełna powagą odrzekł rozumnie: "Masz zupełną rację, to jest wspaniały pomysł, ale ON się na to nigdy nie zgodzi" . Dalszy bieg wypadków pokazał dowodnie, że miał
zupełną racje. ON się nie zgodził ani wtedy, ani potem. I jeżeli ta rozmowa sprzed lat o czymś świadczy, to o głębokim profesjonalizmie Andrzeja Celińskiego. Człowiek zajmujący się polityką powinien umieć jasno i precyzyjnie oceniać realia.
A z końcówkami łacińskich deklinacji czy z sinusem alfa jest po prostu, że lekceważenie dla nich demonstrują przede wszystkim ci, którzy nie tylko nie mają o nich pojęcia, ale nie chcą się ich nauczyć i żywią uzasadnione obawy, że w tej sytuacji zawsze pozostaną gorsi od ludzi wykształconych. I stąd prosta droga do poszukiwania sposobów, aby tych wykształconych ludzi jakoś inaczej sobie podporządkować. I dlatego Jacek Kuroń zupełnie nie ma racji wymieniając jednym tchem Wałęsę, Bujaka i Frasyniuka. Czy ktokolwiek kiedykolwiek mówił o Bujaku albo Frasyniuku, że mają "instynkt polityczny" ? A to przecież miało być główną kwalifikacją Wałęsy na Prezydenta Rzeczypospolitej. Otóż pewnie szanujący się inteligent nie powinien do takich rzeczy się przyznawać, ale kiedy ten argument słyszałem, budziły się we mnie iście zwierzęce instynkty.
Jarosław Kaczyński twierdzi obecnie, że Belweder konserwuje postpeerelowskie układy i objaśnia to sobie naiwnie przy pomocy fotografii, na której miałoby być widać, że min. Wachowski jest dawnym oficerem SB.
Paradoks polega moim zdaniem na tym, że choć prezes Kaczyński wadliwie rozumuje, przez przypadek dochodzi do prawdziwego wniosku – oto za jego, Kaczyńskiego sprawą nieistniejący PRL odniósł swój pozagrobowy sukces, osadzając na urzędzie belwederskiego hegemona tego "prawdziwego robotnika" , na którego latem 1980 roku byli gotowi zgodzić się komuniści, byle tylko nie musieć za swojego głównego przeciwnika mieć Jacka Kuronia.
Włodzimierz Iljicz chciał, żeby kucharka rządziła państwem. Nam się udało jego marzenie wcielić w czyn, i to z naddatkiem, zatrudniając Kuronia przy gotowaniu zupy.
« Jan Walc, Minister Wachowski, czyli większe zło, Życie Warszawy, 15 stycznia 1993
Tagi: Wałęsa Lech, Wojna na górze, Etos, Inteligencja, Lustracja, Bujak Zbigniew, Kuroń Jacek, Solidarność, Transformacja, Celiński Andrzej, Towarzystwo Kursów Naukowych