Grażyna Borkowska, Widzieć jasno, bez zachwytu
Przypomnijmy: Jan Walc zmarł 10 lutego 1993 roku. Miał zaledwie 45 lat i sławę wybitnego historyka literatury.
Za życia wydał trzy książki (Wybierane, 1988; Architekt Arki, 1991; Wielka choroba, 1992). Od połowy lat siedemdziesiątych drukował głównie w drugim obiegu — w "Krytyce", "Zapisie", a później w "Kulturze Niezależnej" i "Pulsie", i tam pozostały jego najgłośniejsze artykuły. Miał umysł badacza, ale temperament publicysty i prasa była dla niego najwłaściwszym, czyli najgorętszym środkiem przekazu.
W latach dziewięćdziesiątych, ulegając swej wewnętrznej pasji, został felietonistą najpierw tygodnika "Wokanda", później "Życia Warszawy". Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy przeczytałam artykuł Walca w stołecznym dzienniku, ale od początku miałam pewność, że to nadzwyczajny talent publicystyczny na miarę Prusa i Słonimskiego. Odtąd w każdy piątek kupowałam ,,Życie", aby przeczytać felieton tego autora.
Mój zachwyt dla publicystyki Walca był bezgraniczny i, powiedziałabym, bezinteresowny. Na ogół nie podzielałam jego poglądów politycznych. I nie zawsze zgadzałam się z nim jako historykiem literatury. W obu tych dziedzinach - w polityce i pisarstwie krytycznym - wydawał mi się zbyt radykalny, porywczy, jednostronny, niesprawiedliwy. Jego błyskotliwe szkice o Dąbrowskiej czy Iwaszkiewiczu przesłaniała niechęć do postaw kompromisowych i nieumiejętność zrozumienia zawiłych relacji, jakie łączyły owych pisarzy z władzą.
Prawdę mówiąc, Walc nie chciał rozumieć różnych względów, które zmuszały wybitne osobistości do kontaktów z peerelowskim systemem. Uważał, że firmowano w ten sposób legalność sprawowanych rządów, i choćby z tego powodu oceniał owe kompromisy negatywnie. Nie umiał pisać o przeszłości, nie dotykając spraw ideologii; ten punkt widzenia naznaczał jego pisarstwo w sposób szczególny, ale także wyraźnie je ograniczał. Walc jak Katon wracał uparcie do swojej Kartaginy. Jako działacz KOR-owski, pozbawiony przez wiele lat pracy i możliwości drukowania w prasie oficjalnej, jako publicysta podziemny, członek nielegalnych redakcji, nie wierzył, że intelektualiści mieli wyboru, że byli skazani na kolaborację |i ukrywanie prawdy. Bez względu na to, z jakiego miejsca wychodził, zmierzał zawsze ku kwestii odpowiedzialności za dokonane wybory. Przyznaję, iż wydawało mi się, że ta swoista jednostronność Walca bierze się z "kombatanctwa". Walc poświecił się sprawie, nie wiedząc przecież, jak to się skończy, mógł więc czuć coś na kształt przewagi i satysfakcji wobec tych, którzy nie ryzykowali, którzy wybrali ciepłe posadki, talony, nagrody.
Lektura felietonów zestawionych w książce uświadomiła mi, że się mylę. Otóż dzisiaj jestem przekonana, że pogląd na temat pisarstwa Walca trzeba zweryfikować w całości. Niepotrzebnie asekurowaliśmy się przed jego pisarstwem politycznym. Nie był wyrazicielem jakiejkolwiek opcji politycznej, parlamentarnej czy rządowej. Polityka rozumiana jako obszar sprawowanej władzy być może w ogóle go nie interesowała. I przed rokiem 1989, i potem, należał do swoiście pojętej opozycji. Był wybitnym przedstawicielem liberalnej inteligencji, której zadaniem jest patrzenie władzy na ręce. Wierzę, że władza zmieniałaby się, a Walc stałby zawsze po tej drugiej stronie - w roli dla siebie najwłaściwszej: obserwatora i krytyka. W swoich opiniach, nieraz tak radykalnych, kierował się nie względami politycznymi, ale zdroworozsądkowymi. Był doskonałym wcieleniem precyzyjnego myślenia, jak nikt inny władał swoją atutową bronią - błyskotliwym intelektem, nie podporządkowanym nikomu i niczemu, oraz jasną logika wywodu, która zjednywała mu zarówno przyjaciół, jak i wrogów.
Myślę, że trochę go nie rozumieliśmy. (My to znaczy ci, którzy zachowywali pewną rezerwę wobec rzekomo politycznej postawy Walca). Że nie wierzyliśmy, iż można naprawdę być nie- zależnym - od lewa i prawa. Na początku łat dziewięćdziesiątych proces upolitycznienia życia publicznego osiągnął swoje apogeum. Dlatego chcieliśmy widzieć Walca po którejś stronie - umieściwszy go w jakimś miejscu tej mapy cieszyliśmy się, że jest właśnie tam lub mieliśmy mu to za złe. A Walc nie był ani tu, ani tu. Był sam sobie - dlatego zmieniał gazety, z którymi współpracował, i gdyby nie śmierć z pewnością szukałby dalej najbardziej niezależnego forum.
Na tle polskiej publicystyki ostatnich kilkudziesięciu lat Walc był jednym z najwybitniejszych felietonistów. Dzisiaj widać wyraźnie, że to on dziedziczył pałeczkę po Słonimskim, a nie współpracujący z poetą - Adam Michnik. Porównywanie z Michnikiem jest zresztą kapitalną okazją, by przyjrzeć się nieco bliżej felietonom Walca, ich językowi i metaforyce, wewnętrznej kompozycji, wykorzystywanym wzorom wypowiedzi, dowcipowi, głęboko ukrytym figurom stylu, które zdradzają nigdy nie ujawniane zamysły pisarskie.
Racjonalizm postawy Walca oddalał go od estetyki etyzującej, zakorzenionej w języku dziewiętnastowiecznego romantyzmu. Walc wstydziłby się pisać wprost o honorze etosie, misji dziejowej spoczywającej na polskiej inteligencji, i poświęceniu. Wołał mówić o zgodności czyjeś postawy z prawem, o fachowości, pożytku, pragmatyzmie, rozsądku, społecznych oczekiwaniach, obowiązkach. Wybierał język pragmatyczny, służący rozwiązywaniu konkretnych za- dań: unikał patosu, moralistyki, ale unikał także kpiny i szyderstwa. Jeśli ugrzązł w zawiłej składni, jeśli posłużył się sylogizmem, to zawsze usprawiedliwiała go pogmatwana materia życia, którą starał się pojąć i opisać. Oczywiście nie beznamiętnie, a!e z całą niechęcią, jaką odczuwa precyzyjnie myślący człowiek, zetknąwszy się z głupotą, podłością, sekciarstwem i bigoterią.
Retoryka felietonów Walca zasługiwałaby na opis samego Chaima Perelmana. Ale i pośledniejszy czytelnik zauważy, że ulubioną figurą felietonisty jest niewymuszony paradoks, rodzący się ze zderzenia teorii i praktyki, działań postulowanych i faktycznych. W styczniu 1992 roku pisał tak np. o ,,czystkach" ZCHN-u w ministerstwie pracy: Minister Kropiwnicki wylewa wiceministrów z Unii Demokratycznej. Rozumiem go doskonale. Jeżeli zostanę ministrem dowolnego resortu i zastanę tam wiceministrów z ZChN-u, wyleję ich natychmiast. Różnica między nami polega tylko na tym, że Kropiwnickiego zły los zmusza do wylewania fachowców, na których miejsce zaproponować może swojego partyjnego kolegę Słowika, który jako dyplomowany kierowca mógłby się jakoś bronić jako wiceminister komunikacji podczas gdy w resorcie polityki społecznej ląduje wyłącznie po linii partyjnej. Więc jeśli mnie zostanie ten resort powierzony, wyleję Słowika na zbity dziób nie za przynależność do ZCHN-u, ale za brak kwalifikacji. ! Zamiast moralizowania zafundował Walc pokazową lekcję myślenia obywatelskiego, piętnując arogancję nowej władzy, a więc tę cechę, która najwyraźniej zadecydowała o upadku po- sierpniowej Polski i oddaniu rządów stronie przeciwnej. Z tego felietonu można by wyciągnąć wniosek, że Walc sprzyjał Unii Demokratycznej (dzisiaj Unii Wolności) i że nie darzył sympatią ZCHN-u.
Otóż, jeśli dobrze zrozumiałam logikę Walcowego wywodu, autor odpowiedziałby na ten zarzut tak: "Oczywiście, sprzyjam Unii Wolności - pod warunkiem, że zachowuje się mądrze, i oczywiście, że nie zniósłbym ZCHN-owskich ministrów, jeżeli byliby ignorantami". Gdyby jednak przyjazne lub nieprzyjazne oczekiwania Walca nie zostały spełnione, byłby zdolny do krytyki kolegów i pochwał pod adresem niedawnych oponentów. I w istocie robił to. Chwalił niedawnych przeciwników i krytykował przyjaciół. Bywało, że wściekał się na Celińskiego, Michnika, Olszewskiego. Nic krył irytacji, gdy mówił o Wałęsie, W ostatnim felietonie wydrukowanym 23 stycznia 1993 roku pisał: jesienią 1980 roku, znalazłszy się w Gdańsku, zwróciłem się do senatora Andrzeja Celińskiego, który podówczas bynajmniej nie był jeszcze senatorem, ale sekretarzem Przewodniczącego NSZZ "Solidarność" z następującą propozycją: "Andrzeju powiedziałem — wiesz doskonale, że od lat utrzymuję nie tylko siebie, ale i rodzinę z korepetycji z polskiego i historii. Naprawdę umiem to robić. Czy komisja krajowa nie mogłaby mnie zatrudnić, abym tego wszystkiego nauczył Lecha Wałęsę?"
Oczywiście nie trzeba dodawać, że propozycja została odrzucona. A trzynaście lat później inteligentnie zauważył, że istnieje całkiem przejrzysty związek pomiędzy sposobem sprawowania władzy a deklinacją łacińską i funkcjami trygonometrycznymi. Kto tego nie umie i nie chce się nauczyć, zawsze znajdzie sposób, by pognębić ludzi wykształconych. Cała reszta - "wojna na górze", "pluralizm" - to etykiety dorabiane do pierwotnej sytuacji frustracji i poczucia zagrożenia.
Ostatni felieton Walca "Kuroń do zupy, kucharka do rządu" jest także znakomitym autoportretem pisarza. Walc, poirytowany marnowaniem autentycznych talentów politycznych, choćby odsunięciem na dalszy plan Jacka Kuronia, pisał o wiedzy jako podstawie władzy, o potrzebie wykształcenia, o umiejętności słuchania mądrych doradców. Czy promował w ten sposób etos inteligencki? Nie, nie marzył o rządach intelektualistów. Propozycję Andrzeja Szczypiorskiego nawołującego do założenia partii inteligenckiej uznał za śmieszną. Domagał się natomiast od ludzi na świeczniku - fachowości, poważnego stosunku do profesji zawodowego polityka, wysiłku i pracy.
Siebie tymczasem postrzegał tak, jak to ujął w rozmowie z Celińskim trzynaście lat wcześniej: jako nauczyciela, korepetytora, dzielącego się wiedzą z ewentualnymi słuchaczami, W odróżnieniu od wielu innych dziennikarzy i urzędników np. małoletnich i niemądrych redaktorów dzisiejszej telewizji publicznej, rozumiał swoje pisarstwo bardzo skromnie, nie jako misję, lecz jako służbę.
Logicznej brzytwy używał Walc także w odniesieniu do materii literackiej, tutaj, jak sądzę, z gorszym skutkiem. Wprawdzie nie upolityczniał pisarstwa, ale poddawał postawy twórców zdroworozsądkowej ocenie i zatrzymując się na drażniących przypadkach podporządkowania się władzy. Nie umiał zrozumieć, jak mądra Dąbrowska, którą znał osobiście i cenił mogła firmować nowy ustrój. Nie umiał zrozumieć i nie umiał przejść nad tym do porządku dziennego, tak jak Tomasz Burek, który prezentując zdecydowane sympatie i antypatie polityczne, w sposób głęboki i odkrywczy pisze o Iwaszkiewiczu, wielkim "kolaborancie", ale i wielkim pisarzu.
Walc tego nie potrafił. Tajemnica pisarstwa Iwaszkiewicza czy Dąbrowskiej sprowadzała się jego zdaniem do owego wyboru lojalności, wyboru niepojętego, którego nie mógł objąć rozumem i który blokował mu dalszy etap pracy krytycznej. W ten sposób stał się pisarzem jednego tematu, obsesyjnie władającego jego wyobraźnią.
Tymczasem w felietonach, odnoszących się do pogmatwanej materii życia publicznego w czasach tak zwanej transformacji ustrojowej, niezłomna logika wywodu była narzędziem najodpowiedniejszym. Nie było takich szaleństw, błędów, idiotyzmów, których Walc by nie dostrzegł i nie opisał. Widział naszą rzeczywistość jasno j przenikliwie, choć bez zachwytu. Tak jak wcześniej Prus czy Świętochowski pisał o sprawach ważkich i drobnych, mając wyraźną świadomość tego, że polskie życie publiczne trzeba budować od podstaw.
Nie był zwykłym dziennikarzem. Pracował w dziennikarstwie, ponieważ stamtąd było mu najbliżej do spraw, które uznał za najpilniejsze, i które wciąż pozostają aktualne.
Warto go czytać. Był przenikliwym obserwatorem życia zbiorowego, mądrym facetem, świetnym felietonistą, klasykiem gatunku.
« Borkowska Grażyna, Widzieć jasno, bez zachwytu , Kresy, nr 26, 1996