Jan Walc, List do Włodzimierza Marta [oraz polemika Wiktora Kulerskiego]
Drogi Włodku1!
Znowu prosisz o tekst dla "Krytyki", a mnie równie trudno odmówić, jak napisać. Wiesz, że mi bez pisania źle i wynalazłeś taki temat, żeby mi było szczególnie trudno znowu nic nie napisać. Chcesz, żebym zrecenzował dla "Krytyki" nową książkę Bratnego, powieść "Rok w trumnie", wydaną w stutysięcznym nakładzie przez propagandowe wydawnictwo.
Ty dodajesz, że książkę rozkupiono, co wskazuje na powodzenie Bratnego, na to, że zamysł zohydzania Solidarności może mu się udać. Nie przeceniałbym praktycznych możliwości propagandysty, bo, jak wiadomo, pies szczeka, a karawana idzie dalej. Ile on się już biednieńki nie nałgał – i co z tego ma? Obełgiwał AK i jest ona dziś wzorem dla pokolenia wychowanego na jego "Kolumbach". A czy jego kłamstwa o roku 1968 czy 19 70 mają jakikolwiek wpływ na stosunek społeczeństwa do tych dat?
Przed wielu laty, kiedy zaczynaliśmy wydawać "Krytykę", pisałem w niej o Pamiętniku moich Książek tego samego autora. Recenzji swojej dałem tytuł Postaw czerwonego sukna, wzięty ze słynnej rozmowy Kmicica z Bogusławem Radzwiłłem, gdzie Rzeczpospolitą przedstawia się właśnie jako postaw czerwonego sukna, a książę Bogusław wyraża pogląd, iż ciągnąć za nie trzeba, bacząc tylko, aby na płaszcz starczyło.
Rewelatorem takiego poglądu na ojczyznę był wówczas dla mnie Roman Bratny, jeden z pierwszych, obok Ryszarda Wojny, współczesnych apologetów Targowicy. Rzecz była o narodowej zdradzie i wtedy, w 1978 roku dowiedzenie, że Bratny jest "zdrajcą" satysfakcjonowało mnie jako publicystę. Kiedy jednak chcesz dzisiaj, żebym znowu o nim pisał – takie stwierdzenie nie wystarczy. Słowa, szczególnie te mocne, dewaluują się prawie tak szybko, jak nieszczęsna złotówka, na tle publicystyki podziemnych gazetek określenie kogoś mianem zdrajcy nie jest w żadnej mierze wyróżniające, a dość powszechny jest pogląd, że zdrajcami narodu, są wszyscy ci, którzy poparli zamach 13 grudnia, i przy pewnym punkcie widzenia, który mi jest zresztą bliski, trudno bronić przeciwnego poglądu.
Skoro mamy więc do czynienia z kategorią tak szeroką, powstaje pytanie o jej przydatność, o to, czy z używania słowa "zdrajca" wynika jakiś praktyczny pożytek. Czego nam trzeba dzisiaj dowodzić? Że Bratny kłamie? A czy jest jakiś czytelnik "Krytyki", łącznie z tymi, którzy ją czytają służbowo, który by myślał inaczej? Że czyni to z niskich pobudek? A kto przypisuje mu pobudki wysokie, jemu, który za swoje kłamstwa płacony jest po parę złotych od każdej wystukanej litery? Co i komu mamy jeszcze udowadniać? Czy może mamy robić Romanowi Bratnemu przykrość, licząc, że nieprzyjemnie mu będzie czytać druzgocące nawet uwagi w podziemnym kwartalniku politycznym? Póki trwał czas udawania, póki dobrotliwy i liberalny gangster uważał za stosowne utrzymywanie mitu o "jedności moralno-politycznej całego narodu" , póki władza usiłowała nas przekonywać, że jest dobrem, a nie złem koniecznym, póty zawstydzanie Romana Bratnego w niezależnej prasie mogło mieć dostrzegalny cel.
Nawet ci, którzy uważali system za zbrodniczy i niereformowalny, mogli podzielać pogląd, że obnażanie nieprawości, wywlekanie ich na widok publiczny jest czynnością sensowną; będzie bowiem zmuszać władzę, czy przynajmniej jej poszczególnych ludzi, do pohamowania, do odstępowania od działań, które by zbyt ostro godziły w obraz, jaki chciała pokazywać na zewnątrz.
A dziś? Świat Romana Bratnego i świat czytelników "Krytyki" przestały się zazębiać. Nie tylko przestaliśmy mieć wspólnych znajomych, tych którzy w sierpniu 1980 dali Bratnemu do podpisu apel intelektualistów o pokojowe rozwiązanie gdańskiego konfliktu – ale dziś już nie mamy sobie nic do powiedzenia. To jest najważniejsze i zarazem najbardziej przerażające,
Już w sierpniu trudno było wyciągnąć rękę do porozumienia, bo trzeba ją było wyciągać do ludzi, którym nie chciało się podawać ręki A teraz? Wyciągnąć rękę do Urbana, Rakowskiego, Dobraczyńskiego, Jaruzelskiego czy Bratnego właśnie?
Ilu jest w Polsce ludzi, którzy mają ochotę podać im rękę? O Gierku i jego ekipie myślało się jednak inaczej – Gierek, przynajmniej na początku, chciał dobrze, starał się zaspokajać społeczne oczekiwania, nie odważał się występować przeciwko narodowi. Kradł, owszem, i pozwalał kraść swoim podwładnym, ale, jak mówi ludowa mądrość "wracaj Edziu do koryta, lepszy złodziej niż bandyta". Po prostu społeczeństwo jest bardziej skłonne wybaczyć władcy nawet bizantyjską skłonność do przepychu /jakież to ludzkie!/, niż zdobywanie czołgami fabryk i kopalń, niż obozy internowania i godzinę policyjną.
Złodziejstwo, jeśli nie chodzi o kradzież chleba, nie może nic przedstawić w swojej obronie, łatwo więc było ekipie Gierka wszelkich racji odmówić. Dziś też nie chcemy słuchać o racjach władzy, co najprościej wyraża się w powszechnym poglądzie, że "nie ma takich racji, które usprawiedliwiałyby wypowiedzenie wojny własnemu narodowi". Ale Bratny na takie racje się powołuje. Ten sam Bratny, który za czasów Gierka był zwolennikiem poglądu, że należy wyrwać dla siebie, ile się da najwięcej bez zadawania zbędnych pytań, dziś próbuje przyswoić sobie tezy generała Jaruzelskiego o konieczności obrony narodu przed nim samym.
Jeśli moja wiara w dobre intencje generała Jaruzelskiego jest mocno ograniczona, to Romanowi Bratnemu jeszcze trudniej byłoby mi je przypisać, bo jego dotychczasowe dokonania każą podejrzewać, że gdyby do władzy w Warszawie doszedł pułkownik Kadafi, Bratny stałby się gorliwym wyznawcą islamu. Z tego też względu żywię zasadnicze wątpliwości, czy recenzowanie Bratnego w "Krytyce" nie jest dla niego niezasłużoną nobilitacją.
Tu jednak opadają mnie inne wątpliwości. Chociaż mój stosunek do Rakowskiego czy Urbana nie odbiega zapewne od średniej krajowej, to jednak pamiętam, że pracowałem w "Polityce" w latach 1972-76. Wydawało mi się wtedy, że jestem uczciwym człowiekiem, że nie czynię zła i do dziś sądzę, że nie muszę się wstydzić żadnego z opublikowanych w organie Mieczysława Rakowskiego artykułów. Nie zmienia to jednak faktu, że współpracy z "Polityką" , współtworzenia gierkowskiej propagandy – wstydzić się po prostu muszę.
Kiedy wreszcie w "Polityce" przestałem pisać, a nie stało się to niestety wskutek mojej dumnej odmowy dalszego współuczestnictwa w kłamstwie, bo Rakowski, po podpisaniu przeze mnie czegoś tam, po prostu zakazał mnie drukować – uzyskałem komfort duchowy dysydenta, sprawiedliwego między pełnymi nieprawości i nakłamania, więc rychło na wszystkich, którzy nie przeszli takiego jak ja przełomu, patrzeć zacząłem z pewną przymieszką pogardy.
Później, wrastając w środowisko opozycyjne poznawałem ludzi, którzy wylądowali poza oficjalnymi strukturami w różnych okresach historii PRL, przy czym wielu z moich nowych kolegów i przyjaciół szczególnie tych starszych, kiedyś należało nawet do partii.
I oto zaobserwowałem takie zjawisko: dla każdego z nas oczywisty jest moment jego własnego zerwania z reżimem, które nastąpiło po czymś, co ten reżim ostatecznie kompromitowało, godne szacunku są decyzje tych, którzy zerwali przed nami i zupełnie niezrozumiałe jest stanowisko tych, którzy przy władzy pozostali, nie wypierając się zarazem wartości, które dawniej wyznawaliśmy wspólnie, a przeciw którym tak spektakularnie, przynajmniej, w moim mniemaniu, występowała właśnie władza.
Nie rozumiałem tego i nie rozumiem do dziś. W roku 1979, kiedy bojówka karateków z AWF masakrowała obecnych na wykładzie TKN w mieszkaniu Jacka Kuronia, znalazł się tam mój dawny przyjaciel, partyjny naukowiec, który całe zdarzenie widział, a z partii nie wystąpił.
Z mojego niezrozumienia tego faktu powstał tekst listu do owego przyjaciela, opublikowany w "Biuletynie Informacyjnym" . Otrzymałem nawet odpowiedź na ten list, w której mój przyjaciel pisał, że był tłok, on stał z tyłu i nie widział tego wszystkiego, co ja w swoim tekście opisuję.
Jakkolwiek, moim zdaniem, była to odpowiedź fałszywa i wykrętna, było w niej przecież coś dobrego: na moje pytanie, jak mógł pozostać w partii, widząc na własne oczy bojówkę pacyfikującą słuchaczy wykładu z pedagogiki, odpowiadał, nie że mógł właśnie, ale że na własne oczy nie widział.
Wynikała więc z tego jakaś forma zgody z moją tezą, że po zobaczeniu pewnych rzeczy nie sposób w partii pozostać i historia PRL przekonuje nas dowodnie, że próg wrażliwości decydujący o postanowieniu odmowy dalszego popierania władzy jest bardzo różny dla poszczególnych ludzi.
Jest to sprawa w dzisiejszej Polsce chyba najtrudniejsza – problem nawróconego grzesznika. Nie jestem człowiekiem wierzącym. Ewangelia nie jest dla mnie księgą świętą, ale wiem, że zdanie, iż większa jest radość z jednego nawróconego grzesznika, niż z 99 sprawiedliwych, jest zdaniem sensownym, chociaż owa radość musi być dla tych sprawiedliwych w jakiś sposób bolesna. W naszym, KOR-owskim środowisku, radość z przybywających nowych ludzi była rzeczywiście większa niż tkwiące w pamięci zadry, każące wspominać, jak nas mało było na początku i jak różni późniejsi koledzy kiedyś, w swoich poprzednich wcieleniach, odmawiali nam pomocy czy współpracy. Ale to nie znaczy, że zadr owych nie było.
Kwestia, o której mówię, nabrała szczególnej ostrości w sierpniu 1980 roku i w następujących później miesiącach.
Łatwo było zaakceptować wyrastających jak spod ziemi działaczy robotniczych z fabryk, hut i kopalni, tych, którym bez trudności można było wierzyć, że przed sierpniem rzeczywiście nie wiedzieli, co się dookoła nich działo; znacznie trudniej przychodziło cieszyć się z tych, którzy z racji swojego zawodu czy stanowiska musieli różne rzeczy widzieć i wiedzieć, a odważyli się z wiedzy tej skorzystać dopiero wtedy, gdy zbuntował się praktycznie cały naród.
I tu zaczynały się brzydkie podejrzenia. My, KOR-owcy, podejmowaliśmy niegdyś działania na rzecz celów, które stały się później celami Solidarności, w czasach, kiedy wylatywało
się za to z pracy i spędzało raz po raz zwyczajowe 48 godzin w areszcie. Teraz nieustraszeni szermierze odnowy, dostawali dobrze płatne posady w regionach, służbowe samochody i sekretarki, przy czym, dla pikanterii, nasze kariery związkowe były hamowane przez to właśnie, co powinno je przyspieszać, czyli przez wcześniejsze zasługi.
Jak powszechnie wiadomo, jeszcze podczas gdańskich rokowań władza zajęła stanowisko, iż może się zgodzić na żądania MKS-u, ale jednocześnie cała siła propagandy zwrócona została przeciw tym, którzy współbudowali świadomość robotników, pozwalającą im owe żądania sformułować. Największą nienawiść propagandystów budził oczywiście Jacek Kuroń, autor historycznego wezwania "nie palcie komitetów, zakładajcie własne" .
Nie należało władzy drażnić, trzeba było postępować w ten sposób, aby nie utrudniać sytuacji, co sprowadzało się do tego, że nie mogliśmy zajmować w Solidarności stanowisk, do których byliśmy przygotowani swoimi umiejętnościami i dotychczasową działalnością.
Najboleśniejsze było to, że działania władz, mające na celu utrudnianie doświadczonym działaczom opozycyjnym zajmowania istotnych miejsc w Solidarności, działania zresztą z punktu widzenia władz jak najbardziej celowe, natrafiały na niezwykle podatny grunt pośród tych, którzy do ruchu doszlusowali później, którzy szermierzami odnowy stali się wtedy dopiero, gdy stało się to i dozwolone. Atakowanie KOR-owców, odcinanie się od "opozycji" stwarzało im wygodną sytuację, w której nie musieli, ani przed sobą, ani przed nikim innym rozliczać się ze swojego przedsierpniowego milczenia, czy nawet współdziałania z władzami. Światli wydawało by się, ludzie godzili się z poglądem, że KOR-owców nie powinno się dopuszczać do poważniejszych stanowisk w Związku, bo zachodzi podejrzenie, że zechcą tam realizować swoje "ambicje polityczne".
Nie wiem, co się tu stało, bo niby Solidarność odrzucała propagandowy język "Trybuny Ludu", ale jednocześnie dawała sobie wmawiać, że już lepiej się w towarzystwie przyznać do wenerycznej choroby, niż do politycznych ambicji. I aż mi głupio powiedzieć, ze sam takich ambicji nigdy nie miałem – tak mi się przynajmniej wydaje, choć może to nieprawda, może mi tylko wmówiono, że mi się one nie należą.
Ale przecież mieliśmy przyjaciół, którzy je mieli i którym odmawiano do nich prawa.
Chociaż władza ustalała warunki tej odmowy – nikt, nawet po przeciwnej stronie, nie pytał, jakie one są, te słynne "ambicje polityczne KOR-owców". A przecież zarazem nikt nie był w stanie imputować nam rzucania nieodpowiedzialnych haseł, dążenia do odzyskania manu militari Lwowa i Wilna. Za to dla dobra publicznego proponowano nam, żebyśmy się do niej nie pchali, a wyjściem optymalnym byłoby oczywiście, gdybyśmy się poszli utopić.
Ten wariant opisał zresztą Piotr Wierzbicki w pastiszu Malej Apokalipsy gdzie wysłannicy kręgów intelektualnych przychodzą do Kuronia z żądaniem, żeby dla dobra sprawy popełnił samobójstwo.
W "Tygodniku Solidarność" można było dostać pracę, jeśli przychodziło się z "Polityki" czy "Życia Warszawy", nie można się zaś było zatrudnić przychodząc z "Biuletynu Informacyjnego", "Zapisu". Losy ludzi, którzy w "opozycji demokratycznej" znaleźli się najczęściej z pobudek moralnych, w proteście przeciwko bezprawiu, wplątały się w skomplikowany sposób w politykę Solidarności, starającej się, przez cały okres swojego legalnego istnienia minimalizować konflikty z władzami, oszczędzać im, o ile to tylko możliwe, trudnych sytuacji, nie prowokować. O ironio…
Zapytasz Włodku, jaki to ma związek z Bratnym i jego nową powieścią. Otóż ciężko to wyznać, ale jest to jedyna warstwa tej książki, która budzi we mnie nie tylko odrazę, ale i refleksję. Bratny zieje nienawiścią do ludzi, którzy odnowili się w tempie błyskawicznym, przechodząc z pozycji władzy na pozycje Solidarności.
We wrześniu 1980 r., w drukarni, tajnej oczywiście, gdzie powielaliśmy posierpniowy numer "Biuletynu Informacyjnego", ułożyliśmy z Zenkiem Pałką, moim nauczycielem drukarskiego fachu, balladę o nagonce na Macieja Szczepańskiego, jaka właśnie rozpętała się w prasie oficjalnej. Balladę wydrukowaliśmy bez wiedzy redakcji "BI" jako dodatek zatytułowany "Głos Niezależnego Drukarza"2 czy jakoś podobnie.
Była tam i taka zwrotka:
"Kopie dziś Bratny i Horodyński
Rakowski, poseł Holoubek
Wczoraj z Maciejem robili świństwa
A dzisiaj kopią go w dupę."
Mieliśmy rację w trzech czwartych, to znaczy spośród czterech nieustraszonych szermierzy odnowy z cytowanej zwrotki trzej rychło dowiedli, że ich sierpniowy zwrot był czysto koniunkturalny, że nie był w istocie zmianą poglądów, przełomem, ale skutkiem postępowania w myśl stałej zasady, iż należy się dostosować do każdych nowych okoliczności.
Kiedy owe okoliczności uległy znowu zmianie, kiedy konfrontacja zaczęła się przybliżać wielkimi krokami, a potem rzeczywiście nastąpiła, trzeba było spojrzeć na ludzi znowu inaczej.
W Białołęce zetknąłem się z kolegą, który nie chciał wstąpić do Solidarności, mówiąc że nie znosi owczego pędu i zapisze się, kiedy będą za to zamykać. Pamiętnej nocy, przy spisywaniu personaliów, zapytany o przynależność organizacyjną, kazał wpisać Solidarność – wstąpił do Związku 13 grudnia 1981 roku. Takich jednak można było policzyć na palcach, większość tych "robotników dwunastej godziny", jak lubił ich nazywać Adam Michnik, zapisywała się do Związku dopiero wtedy, kiedy już było wolno, i dlatego, że było wolno.
I niełatwo było im wierzyć. My, weterani dysydencji, wyciruchy aresztów w całym kraju, nie mogliśmy, patrząc na tych nowokreowanych rycerzy odnowy, nie czuć bolesnej zadry, nie mogliśmy nie zadawać pytania: "a gdzieście byli, kiedy nas ścigano, bito i włóczono po komendach?" . I czasem dokładnie było wiadomo, gdzie, czasem pamiętaliśmy szczegółowo, kiedy i w jakich okolicznościach pan X czy Y nie chciał podpisać jakiegoś apelu, odmówił pożyczenia samochodu, opublikował wredny tekst. Nowe, częstokroć płomienne ich zaangażowanie wyglądało przede wszystkim trochę głupio: jeszcze widzieliśmy ich w rolach dawnych i nowe wyglądały jak przebranie.
Zrozum mnie dobrze – nie mówię tu o tych ludziach, – ale o naszym na nich patrzeniu. Już wtedy zresztą było wiadomo, że tak patrzeć nie należy, że nie wolno i były liczne uzasadnienia, od ewangelicznych do pragmatycznych. Ale problem mimo wszystko istniał i nie przypadkiem w swojej publicystyce z jesieni 1980 roku cytowałem słowa Pierwszej Brygady gorzki wyrzut wobec tych, do których się niegdyś kołatało, tych, co mówili, żeśmy stumanieni, i nawoływałem, żeby błędu legionistów drugi raz nie powtarzać, starając się i samego siebie przekonać do takiej mądrej, ale z punktu widzenia emocjonalnego trudnej postawy, w konkluzji tego tekstu mówiłem, że przed sierpniem mieliśmy do czynienia z systemem, który porządnych ludzi czynił świniami, tym więc goręcej należy powitać okres nowy, który nawet z łobuzów będzie robił zwolenników wolności, demokracji i innych równie sympatycznych idei.
A pisać o tych ludziach – o środowiskach artystycznych i intelektualnych – niezwykle trudno, oczywiście, jeśli się nie chce być Romanem Bratnym, którego myśli błądzą pomiędzy portfelem i rozporkiem, i który tymi kategoriami próbuje opisywać duszę artysty. Pisałem o naszych urażonych ambicjach – trudniej było widzieć urażone ambicje innych, ich emocje, ich jakże ludzkie zapatrzenie w siebie i jeszcze dawać im wiarę, że jeśli nawet czynili zło to nie z pobudek wyłącznie niskich, że jeśli się nawet kurwili z Gierkiem i Łukaszewiczem, to jeszcze nie znaczy, że muszą to robić do końca życia. Myślę, że pośród wielu różnic między Romanem Bratnym a mną nie najmniej ważna jest ta właśnie, że ja naprawdę wierzę, że prawie każda kurwa szczerze chciałaby być Królewną Śnieżką. I tak się czasami zdarza, że jawnogrzesznica zostaje świętą…
Piszę o tym wszystkim próbując rekonstruować tło, na jakim ów problem nawróceń musiał w owym czasie widzieć Roman Bratny. Oczywiście rodzi się pytanie, czy kwestią taką w ogóle warto się zajmować, czy poglądy takiego typa jak Bratny w ogóle powinny nas obchodzić, czy mogą być one tematem, o którym mówi się w towarzystwie, Wielu powie: zdrajca, ze zdrajcami się nie dyskutuje, zdrajców się likwiduje i jest w tym oczywiście sporo racji, to znaczy właściwie nie racji, ale zaspokojenia naszych emocji, które są często racjom przeciwstawne.
Jeśli mam być szczery, to mój emocjonalny stosunek do Bratnego jest następujący: jeżeli przyjdzie do mnie grupa młodzieńców o rozwichrzonych brodach i dzikim spojrzeniu radzić się, czy dokonać zamachu na Bratnego – będę odradzał, bo terroryzm uważam za zło, ale jeżeli dowiem się, że ktoś Bratnemu zrobił kuku, moim pierwszym odruchem będzie radość – dobrze mu tak, takiemu owakiemu. Po prostu życzę jemu i jemu podobnym wszystkiego najgorszego, chorób, nieszczęść, bólu, niepowodzeń w pracy i życiu osobistym, i nie mam zamiaru ani przed sobą, ani przed Tobą, ani przed kimkolwiek innym udawać, że jest inaczej.
Ale nie prowadzi to do praktycznych wniosków – nie będę Bratnemu przebijał opon w samochodzie czy truł mu psa /jeśli ma/, i chociaż pamiętam, jak dojmująco bolało, kiedy "nieznani sprawcy"otruli jamniczkę Kuroniów. Bo jest tak, że ja się z bezmiarem własnej nienawiści do Romana Bratnego zasadniczo i pryncypialnie nie zgadzam, zarówno ze względów moralnych jak pragmatycznych.
Jest jakoś tak, że wychowani jesteśmy w tradycji wybaczania /niektórzy uważają, że to jedna z najważniejszych przyczyn polskich nieszczęść/ i aprioryczne odmówienie racji przeciwnikowi, niechęć do wmyślenia s w jego sytuację jest nie tylko nierycerska, ale nasz przeciwnik i nas przecież określa, przeto akty redukcji na nim dokonywane rykoszetem uderzają w nas samych.
Czy więc Bratny może mieć rację i jaka by ona musiała być?
A więc przede wszystkim: do zamierzchłej przeszłości należą czasy, kiedy przedstawiciele władz PRL i ich adherenci mogli z jaką taką choćby skutecznością powoływać się na tradycje polskiej lewicy, tradycje, w jakich notabene zostałem wychowany, tradycje walki o wolność, o prawa dla słabych i skrzywdzonych, te, które wyznaczają nazwiska Mickiewicza, Żeromskiego, Struga.
Gierek jeszcze na ostatnim w swoim życiu plenum KC śpiewał Międzynarodówkę, co przekazywała telewizja w sierpniu 1980 r. osiągając efekt przysłowiowej marksistowskiej farsy: pośród milionów strajkujących, zbuntowanych robotników, żądających chleba, wolności i spełnienia licznych innych postulatów jakby żywcem wyjętych z pism Marksa i Engelsa /z wyjątkiem oczywiście wolności religii/, pośród tych tłumów banda pasibrzuchów śpiewała rewolucyjną pieśń.
Generał preferuje mniej nasyconego treściami rewolucyjnymi Mazurka Dąbrowskiego, a jeżeli Międzynarodówkę gdzieś tam musi ze względów zwyczajowych jeszcze zaśpiewać, nie każe tego pokazywać w telewizji, co zresztą świadczy o delikatności jego uczuć. System, w którym żyjemy, zmienił się w swoich deklaracjach z dobrego, ba, najlepszego systemu sprawiedliwości społecznej, który ma przynieść nam szczęście i świetlane perspektywy, w zło konieczne, w porządek jałtański, którego nie wolno negować, bo grozi to narodową katastrofą.
Roman Bratny, który zresztą z żadną lewicową tradycją nigdy nie miał nic wspólnego, lubi cytować zdanie, które raz przypisuje własnemu ojcu, raz wkłada w usta postaci powieściowych /w tym także w powieści ostatniej/ – zdanie mówiące, że zerwać z rządem londyńskim należało wtedy, kiedy się doszło do wniosku, że się ze Stalinem nie wygra.
Jest to stanowisko jasne, zrozumiałe, rozsądne i trudne o podważenia. Mam intelektualny obowiązek zrozumienia, że może istnieć pewna ilość obywateli polskich, żywiących przekonanie, iż ostatnie 200 lat historii Polski dowodzi niemożliwości wygrania z Rosją i to bez względu na panujący w niej ład czy nieład ustrojowy. Jest to, jak powiedziałem, pogląd rozsądny, równie rozsądny zresztą, jak pogląd, że ostatnie 200 lat historii Rosji dowodzi, że nie ma ona z Polski wymiernego pożytku, ma natomiast wymierne kłopoty – ale oba te poglądy są w obu krajach, mówiąc enigmatycznie, po prostu niepopularne.
Opcja za podporządkowaniem się Rosji, tradycyjnie prawicowa zresztą, miewała na przestrzeni polskich dziejów wielu i różnych zwolenników i promotorów. Nie było jednak bodaj w dziejach kolejnych spadkobierców idei targowicklej pokolenia tak beznadziejnie zrezygnowanego, jak obecne. Poprzednicy Bratnego coś za owo poddanie się Rosji chcieli osiągnąć, wierzyli, że przyniesie ono prywislanskiemu krajowi rozkwit gospodarczy, bo rosyjskie rynki zbytu itd., wierzyli, że posłując do Dumy uzyska się rzeczywisty wpływ na politykę światowego imperium, że Polska z jej zachodnią, wyższą kulturą, będzie w stanie nad Rosją ostatecznie zapanować, powtórzyć grecki cud…
A Bratny? On mówi, że jak będziemy się zachowywać spokojnie i rozsądnie, to może zdołamy ocalić życie. Już nam niczego nie oferują poza nadzieją, że może uda się uniknąć wjazdu do Polski sowieckich czołgów, uniknąć powtórzenia rzezi, wywózek na Sybir, inkorporacji do imperium i totalnej sowietyzacji. Nie chcemy tego słuchać, my, spadkobiercy Jagiellonów, Batorego, Mickiewicza. Mówimy na to – zdrada. A przecież, jeżeli rozumować uczciwie, nie sposób w pełni odrzucić racji targowiczan. Zastanawiam się czasem, czy tym, co ich od nas odróżnia nie jest po prostu pesymizm, brak wiary w to, że może się jeszcze w tym kraju wydarzyć kiedyś coś dobrego.
Owa wiara właśnie, opozycja między pesymizmem i optymizmem, to zagadnienie niezwykle znaczące dla rozumienia współczesnej Polski. W czasach KOR-owskich mówiliśmy, że optymiści są w naszym środowisku, a pesymiści należą do partii. Jest w tej opozycji coś ważnego, tym bardziej, że pesymizm choć tak dla nich dzisiaj charakterystyczny, nie jest przecież bynajmniej grzechem pierworodnym polskich komunistów, przeciwnie, siłą kreacyjną tej partii był optymizm właśnie, może naiwny bardzo, może nieuzasadniony i prymitywny, ale to on był najważniejszą przesłanką zdobycia przez nich władzy, którą do dziś utrzymują.
I tak jakoś, po kolei, optymiści opuszczali PZPR, przestawali stanowić w niej większość, wreszcie byli coraz bardziej widocznymi na szarym tle pesymistów, coraz bardziej postrzegało się ich jako ciało obce, i kiedy wreszcie wyrzucano z partii optymistę tak spektakularnego jak Stefan Bratkowski, zdziwienie publiczności budził raczej fakt, iż do tej pory się on w partii uchował /czego tam szukał?!/, niż że go z niej usunięto.
Łatwo powiedzieć, że partia, która usuwa ze swoich szeregów ostatniego optymistę, popełnia samobójstwo. Łatwo dowodzić, że nie można sprawować skutecznie władzy bez optymizmu, bez nadziei, jedynie imię własnego głębokiego wewnętrznego przekonania, że wie się lepiej, co dla tego narodu dobre. Narodu – który się ma notabene – za bandę politycznych kretynów i samobójców.
Włodku – jeśli się dobrze przypatrzeć tej całej sprawie, spojrzeć na nią excusez le mot, strukturalistycznie, zobaczymy fascynującą postać samotnego bohatera, romantycznej jednostki przeciwstawiającej się ciemnej masie, człowieka tragicznie niezrozumianego przez współczesnych – i będzie to Mieczysław F. Rakowski czy właśnie Roman Bratny. Jeżeli czytać ich wystąpienia publicystyczne, co czynię zresztą rzadko, a do czego w wypadku Bratnego Ty mnie zmusiłeś dając do ręki wycinek z ogromnym wywiadem w "Tu i teraz", nie sposób tego ich robaczywego romantyzmu nie zauważyć.
Ale dlaczego robaczywego? Włodku, jakie to wszystko trudne! Ja po prostu jakoś organicznie nie umiem być z większością, zawsze mnie ciągnie, żeby być po strojnie słabszych i samotnych i stąd ta próba wmyślenia się w ewentualne racje Romana Bratnego, którego nikt nie kocha ani nie rozumie. Nie wiem, ile oni sami o sobie wiedzą, jak wyglądają ich sny, jak walczą ze swoimi sumieniami. Bo ja uważam, że i Roman Bratny ma sumienie, a Adaś w swoim słynnym liście przypisuje posiadanie tego organu nawet generałowi Kiszczakowi. Pogląd to na pewno niepopularny i wielu znam zaprzysięgłych katolików, którzy twierdzą, że Rakowski nie ma duszy nieśmiertelnej. Ale jakże to tak?
Jeśli więc przyjąć, że ci ludzie mają sumienia, to trzeba pochylić czoło przed ich odwagą, przed gotowością obciążenia tych sumień tym wszystkim, co się w tej chwili w Polsce dzieje. Jeśli przyjąć, że trzeba ocalać Polskę przed nią samą, że trzeba nie dopuścić do wybuchu płacąc za to każdą cenę, to warto się tej koniecznej do zapłacenia cenie przyjrzeć. Ile i w jakiej walucie?
Patrzę, jak płaci Roman Bratny, człowiek zawsze rozrzutny, ten, który za samą obecność w życiu kulturalnym PRL-u zwykł był zawsze płacić wysoko. A więc przede wszystkim pogarda. Te tysiące ludzi, którzy na sam dźwięk tego nazwiska reagują grubym epitetem, te tysiące ludzi, którzy odmówią podania ręki. Jak głębokie musi być wewnętrzne przekonanie o własnej słuszności człowieka podejmującego romantyczną walkę przeciw światu. To tak się łatwo mówi "romantyczną", ale gdyby nawet przyjąć, że Roman Bratny jest Konradem Wallenrodem, co wydaje się założeniem nieco na wyrost, to ile kosztuje człowieka życie w nieustającym kłamstwie? Bo przecież mierząc normalną, ludzką miarą, plugastwa, które Bratny musi wypisywać, jeśli nie chce wypaść ze swojej roli, powinny doprowadzić do obłędu.
Nie będę tu analizował Roku w trumnie, książeczki, o której nawet nie można powiedzieć, że nie ma w niej słowa prawdy, bo byłoby to określenie zbyt łagodne. Tam każde zdanie, każda sytuacja, są prawdy odwrotnością. Trumną zostaje nazwana Polska 1981 roku i już tym tytułowym określeniem osiąga Bratny skalę kłamstwa, która mi imponuje. Gdyby wprogramować w komputer słownik Doroszewskiego, a następnie informacje o tym, co się w Polsce w 1981 r. działo, już nawet niekoniecznie obiektywnie, niech by tylko te, które drukowała "Trybuna Ludu", a następnie kazać maszynie wybrać rzeczownik najbardziej niestosowny dla określenia owych wydarzeń, zapewne otrzymalibyśmy taki właśnie wydruk, trumna. A Bratny to wszystko zrobił ręcznie, bo przecież chyba nie na komputerze MSW? Nie znajdzie się zresztą w tej książce pozornie niemal nic krytycznego o Solidarności – kwestia, czym ona była, jak gdyby naszego programisty nie interesuje; woli pomijać to, co ogólne, ważne i wielkie, zajmując się przyczepianiem łatek, pluciem pod nogi, i liczy, że się coś przyklei.Gdzież on nie jest w stanie plunąć !
Nic nie poradzę na to, że Bratny mi imponuje. Może mój podziw dla niego jest swoistej natury, bierze się z moich kompleksów i mięczakowatości – ale cóż robić, łączę się z tysiącami, jeżeli nie milionami ludzi w podziwie dla prawdziwej męskości i siły. Kiedy do przystanku podjeżdża wreszcie autobus, kolejny, do którego nie potrafię wsiąść i widzę Jego prawdziwego mężczyznę, który depcząc ciężarne staruszki dostaje się tam, gdzie chce się dostać, zostaję, zastygły w podziwie i zazdrości.
A piszę to ja właśnie, nie święty Franciszek jakiś, ale sprawozdawca z procesu Rozwensa, publicysta, którym "eksperci" zwykli straszyć niegrzeczne dzieci i nie tylko. Ale gdy patrzę na Romana Bratnego, to czuję, żem przy nim wiejski parobek ze strażackiej remizy, a on to Brus Li karate mistrz. Bratny, pisząc latem 1983 roku, jest w stanie umieścić pośrodku swojej powieści trupa licealisty, obciążyć odpowiedzialnością za jego śmierć Solidarnościowe podziemie, z osobistym uwzględnieniem Stefana Bratkowskiego, a dla większej pikanterii, uczynić chłopca synem samotnej matki i dać jej imię Basia.
Czy przed czymś Brus Li naszej publicystyki politycznej się cofnął? Owszem, nie dał chłopcu na imię Grześ. No, ale cóż – nobody’s perfect.
I widzisz, Włodku to jest tak: nie umiem uwierzyć, że Bratny robi to wszystko dla pieniędzy /mizernych/ czy sławy /wątpliwej/, nie zadowolę się tłumaczeniem, że jest on wcieleniem szatana – po prostu nie rozumiem, co się z nim dzieje, tym bardziej, że jakkolwiek najlepszy i jedyny w swoim rodzaju, ma przecież wielu naśladowców, równie dla mnie tajemniczych.
Jeśli zaś przyjąć jedyne zrozumiałe /co nie znaczy ani najbardziej prawdopodobne, ani na pewno prawdziwe/ tłumaczenie, że ci, których nazywamy zdrajcami, działają wedle własnego przekonania z pobudek patriotycznych, to trzeba powiedzieć, że nie tylko nie zgadzamy się z nimi ocenie sytuacji, w ocenie co jest dobrem Polski, ale, mówię przynajmniej za siebie, takich rzeczy jak Roman Bratny nawet dla Polski nie potrafilibyśmy robić.
Nasze szczęście, że nie uważamy, że dla tej Polski trzeba kłamać, mordować czy zamykać ludzi w więzieniach /czy na pewno tak nie uważamy? – jakże łatwo byłoby zestawić listę!/, ale wybór takiego właśnie światopoglądu jest dla nas w gruncie rzeczy łatwiejszy; odrzuciwszy busolę moralności nie umielibyśmy się w świecie znaleźć, w ogóle nie wiedzielibyśmy, co ze sobą i nim robić.
Pismo mówi, że szeroka jest droga i przestronna jest brama, która wiedzie na zatracenie i zachęca, aby przechodzić przez ciasną bramę. Wszystko zależy od tego, gdzie komu ciasno. Nasi przyjaciele nie chcą zamienić swoich ciasnych, wydawałoby się, cel na szerokie bulwary Paryża i w jakiś sposób też wybierają łatwiejszą dla siebie drogę. Mam nadzieję, że wolno mi to powiedzieć, bo znam ich dobrze i wiem, że to prawda. Bratny zaś wybiera drogę dla nas tak trudną, że aż niemożliwą. Czy dla niego jest ona łatwa? Nie wiem.
Wiem natomiast jak łatwo jest dziś pluć na Bratnego i jak ochoczo czynią to ludzie, którzy jeszcze parę lat temu kolegowali się z nim w redakcji "Kultury", kiedy jeszcze pisał w słynnym artykule My, teraz /na który w 1 czy 2 numerze "Zapisu" odpowiadał Staszek Barańczak/ właściwie to samo, co pisze obecnie – zwracał się do kolegów, by nie podpisywali listów protestacyjnych kierowanych do władz, żeby nie wywołać tymi listami czołgów na ulice.
Cieszę się, że ci dawni koledzy Bratnego są dziś z nami, ale nie umiem się przyłączyć do chóru – znowu to jakieś za łatwe. I wiem, że przyjdzie mi się cieszyć z niejednego jeszcze nawróconego, ale nie będzie to dziecięca radość, płynąca z impulsu, a jakby Roman Bratny jeszcze przed nawróceniem wpadł pod tramwaj, to cóż – wola boska.
Jak widzisz Włodku, mój stosunek do Romana Bratnego i tego, obecnie robi, jest wyjątkowo rozwichrzony, niespójny i nacechowany emocjami, nad którymi nie jestem w stanie zapanować w sposób zwalający na poważną recenzję z jego książek. A przecież czytelników "Krytyki" nie ma potrzeby zapewniać, że Bratny to zły pisarz i w dodatku świnia, co sami wiedzą, a w dodatku mogą przeczytać w co drugiej podziemnej gazetce, tak, że wybacz mi, ale nie spreparuję mocnego kopa z soczystymi cytatami fragmentów szczególnie obrzydliwych, bo i nie warto i – po prawdzie – zupełnie mi się nie chce.
1 Włodzimierz Mart: pseudonim Jana Kofmana, redaktora "Krytyki"
2 patrz: "Biuletyn Niezależnego Drukarza"
Wiktor Kulerski, "Nie dla mnie sznur samochodów" , czyli zawodność potęgi smaku. Polemika z tekstem Jana Walca List do Włodzimierza Marta, Krytyka nr 21 1984
List do Włodzimierza Marta Jana Walca, zamieszczony w 17 numerze "Krytyki" z 1984 roku będzie ważnym źródłem dla badaczy. Spotka się z zainteresowaniem nie tylko zgłębiających percepcję twórczości Romana Bratnego (formalnie dotyczy jego powieści "Rok w trumnie" ), ale przede wszystkim ściągnie na siebie uwagę szukających świadectw o działaczach opozycji demokratycznej zarówno przed-i posierpniowej, pozostawionych przez nich samych. Lektura "Roku w trumnie" stała się dla Walca okazją do refleksji nad samym sobą i nie tylko. Używam świadomie zwrotu "nad samym sobą" , mimo, że autor "Listu…" z upodobaniem używa liczby mnogiej pisząc my, Korowcy, w naszym, korowskim środowisku" , a nawet nie cofa się przed modnymi zdrobnieniami ("Adaś" ) podkreślającymi poufałość z luminarzami. Nie chcę poglądów Jana Walca przypisywać całości tego środowiska. Pragnąłbym również, by nie czynili tego ci, którzy w przyszłości będą korzystać z "Listu…" jako materiału źródłowego, świadectwa poglądów, tęsknot i urazów opozycjonisty. A pierwszym, który powinien skorzystać z materiału źródłowego dostarczonego przez Jana Walca, jest nie kto inny, jak sam Roman Bratny. Będąc na jego miejscu wybrane fragmenty "Listu…" umieściłbym albo zamiast posłowia do najbliższego wydania "Roku w trumnie" , albo – jeszcze lepiej – na skrzydełkach obwoluty jako najlepszą reklamę i uwiarygodnienie.
Autoportret zawiedzionego
Autoportret autora stał się niezamierzonym leitmotivem " Listu…" Oto co celniejsze fragmenty:
My, KOR-owcy, podejmowaliśmy niegdyś działania na rzecz celów, które stały się później celami Solidarności, w czasach, kiedy wylatywało się za to z pracy i spędzało raz po raz zwyczajowe 48 godzin w areszcie. Teraz nieustraszeni szermierze odnowy dostawali dobrze płatne posady w regionach, służbowe samochody i sekretarki, przy czym, dla pikanterii, nasze kariery związkowe były hamowane przez to właśnie, co powinno je przyspieszać, czyli przez wcześniejsze zasługi.
…nie mogliśmy zajmować w Solidarności stanowisk, do których byliśmy przygotowani swoimi umiejętnościami i dotychczasową działalnością.
A przecież zrazem nikt nie był w stanie imputować nam rzucania nieodpowiednich haseł, dążenia do odzyskania manu militari Lwowa i Wilna.
Losy ludzi, którzy w opozycji demokratycznej znaleźli się najczęściej z pobudek moralnych, w proteście przeciwko bezprawiu, wplatały się w skomplikowany sposób w politykę Solidarności…
Wprawdzie autoportrety bywają subtelne i nie jest to ich wadą, jednak może warto na wstępie dokonać paru sprostowań, dotyczących zresztą tylko tła.
Otóż jeśli miałbym odwoływać się do osobistego doświadczenia i do tego, co miałem okazję zauważyć wokół siebie, to musiałbym rzec, że i te dobrze płatne posady w regionach, służbowe samochody i sekretarki są najdelikatniej mówiąc – daleko idącym naginaniem faktów. Co do niemożliwości zajmowania stanowisk w Solidarności przez Korowców (termin Jana Walca), to znam członków i współpracowników KSS KOR, którzy nie tylko zajmowali wysokie stanowiska – zarówno z wyboru, jak i z powołania, – ale nadto zdążyli za nie zapłacić więzieniem podczas stanu wojennego. Wreszcie nieodpowiedzialne hasła . Istotnie było tak, że Jacek Kuroń wołał "nie palcie komitetów, twórzcie własne" , że "gasił" strajki, że Adam Michnik uratował oblężonych w Otwocku milicjantów przed samosądem tłumu. Istotnie było tak, że odzyskania manu militari Lwowa i Wilna nikt nie wołał, przynajmniej ze środowiska KSS KOR. Jednak prawdą jest również i to, że właśnie Jacek Kuroń już z więzienia i podczas stanu wojennego pisał o uderzeniu na wszystkie ośrodki władzy i informacji w całym kraju, i że w tymże okresie Zbigniew Romaszewski chciał ogólnopolskiego strajku powszechnego z czynną obroną zakładów pracy, wierząc, że władza nie będzie mogła liczyć nie tylko na wojsko ale i na MO. Gdy Jeden batalion odmówi strzelania… Tak było w lutym 1917 roku, kiedy mały oddział Kozaków przeszedł na stronę demonstrantów, a po miesiącu już nie było cara. Nie uważam, że jedno czy drugie niezbyt odpowiedzialne hasło i zwodnicze porównanie przekreślało wypowiadającego się; szczególnie, jeśli są to ludzie skądinąd mądrzy i godni szacunku – aczkolwiek nie bez krytycyzmu. Tym bardziej nie uważam, aby takie wypowiedzi mogły rzucać cień na innych. Jednak chyba należy zrozumieć tych, którzy takich haseł obawiali się – jak widać nie bezpodstawnie.
Żali się Jan Walc na hamowanie karier związkowych, powołuje się na wcześniejsze zasługi, odwołuje się do swoich umiejętności i doświadczeń a wreszcie wystawia sam sobie świadectwo moralności. Wypomina "wylatywanie z pracy" , 48 godzin po wielekroć spędzane w komunistycznych cyrkułach, ścigania, bicia po komendach, a nawet ból po otrutej… jamniczce! Niestety, wygląda i na to, że boli go również brak rekompensat i wyrównań za to wszystko. Żale to chyba niezbyt przystojne wobec wielu osób mających znacznie poważniejsze powody do bólu, by zamilczeć o tych, którzy bólu już nie czują. Sądzę, że członkowie i współpracownicy KSS KOR podejmując działania w proteście przeciwko bezprawiu nie liczyli na kariery, posady, samochody i sekretarki. Gdyby tak było, zapewne inna wybraliby drogę. Sadzę również, że w Polsce odsiadkami odsiadkami i pobiciami człowiek spłaca dług "cieniom zapomnianych przodków" . Im to za taki i podobne działania przychodziło płacić ceny znacznie wyższe.
Pyta autor Listu… gdzie to byli nowi, spóźnieni szermierze odnowy wówczas, gdy on wycierał cele aresztów. Wśród weteranów dysydencji, wśród tych, którzy tworzyli KSS KOR i tych, którzy z nimi współpracowali lub choćby tylko wspomagali go, znajdowali się ludzie o niepokalanej przeszłości, obarczeni latami spędzonymi w piwnicach Bezpieki, więzieniach, więzieniach nawet celach śmierci. I w jednym szeregu obok nich znaleźli się również i ci, których dzisiaj można by objąć wspólną nazwą "zasłużonych w utrwalaniu władzy ludowej" : zetempowcy, aktywiści i bardowie Przodującego systemu, paksowscy katolicy-patrioci, a nawet byli ministrowie. Jakże wiele musiało dzielić jednych i drugich? A jednak to, co łączyło, okazało się ważniejsze i silniejsze od tego, co dzieliło. Potrafiono obyć się bez gorszących listów. Poczytuję to za jeden z tytułów do chwały KSS KOR. Jego etosowi mogą tylko uwłaczać niewczesne wynurzenia raczkującego "weterana dysydencji" , dlatego odczytuję je jako jedne z bardziej niestosownych wobec KSS KOR i całego skupionego wokół niego środowiska.
Portret zbiorowy spóźnionych.
Ten grupowy wizerunek jest tylko tłem dla autoportretu, ale z jakim rozmachem zakreślonym:
…większość tych robotników dwunastej godziny, jak lubił ich nazywać Adam Michnik, zapisywało się do Związku wtedy, kiedy już było wolno i dlatego, że było wolno.
…szermierzami odnowy stali się dopiero wtedy, gdy stało się to dozwolone. Atakowanie Korowców, odcinanie się od "opozycji" stwarzało im wygodną sytuację, w której nie mieli oni ani przed sobą, ani przed nikim innym rozliczać się ze swojego przedsierpniowego milczenia czy nawet współdziałania z władzami. Światli, wydawałoby się, ludzie godzili się z poglądem zachodzi podejrzenie, że zechcą tam realizować swoje ambicje polityczne.
W " Tygodniku Solidarność" można było dostać pracę, jeśli przychodziło się z "Polityki " czy "Życia Warszawy" , nie można zaś było się zatrudnić, przychodząc z "Biuletynu Informacyjnego" czy " Zapisu" .
A piszę to ja (…), że korowców nie powinno się dopuszczać do poważniejszych stanowisk w Związku, bo publicysta, którym "eksperci" zwykli straszyć niegrzeczne dzieci i nie tyko.
A pisać o tych ludziach – o środowiskach artystycznych i intelektualnych – niezwykle trudno, oczywiście, jeśli się nie chce być Romanem Bratnym, którego myśli błądzą pomiędzy portfelem i rozporkiem, i który tymi kategoriami próbuje opisać duszę artysty(…). Myślę, że pośród wielu różnic między Romanem Bratnym a mną nie najmniej ważna jest ta właśnie, że aj naprawdę wierzę, że każda kurwa szczerze chciałaby być Królewną Śnieżką…
Zaiste gromadny to i nader dosadny portret, a przy tym o ileż mroczniejszy niż świetlisty autoportret. Kogóż to nie umieszczono na tym konterfekcie i komuż się nie dostało? Nie zawsze jest to czytelne, bo sam mistrz sprytnie to refleks światła rzuca, to cień kładzie. Dlatego mam prawo pytać: czy robotnikami dwunastej godziny są Piotr Bednarz i Władysław Frasyniuk? Może nie, bo stoi napisane: Łatwo było zaakceptować wyrastających jak spod ziemi działaczy robotniczych z fabryk, hut i kopalni, tych, którym bez trudności można było wierzyć, że przed sierpniem nie wiedzieli, co się dookoła nich działo; znacznie trudniej przychodziło cieszyć się z tych, którzy z racji swego zawodu czy stanowiska musieli różne rzeczy widzieć i wiedzieć, a odważyli się z wiedzy tej skorzystać dopiero wtedy, gdy zbuntowała się praktycznie cały naród.
I tu zaczynały się brzydkie podejrzenia… A więc może Jerzy Kropiwnicki (ekonomista), Grzegorz Pałka (ekonomista), Janusz Pałubicki (historyk sztuki), Józef Pinior (prawnik, bankowiec)? Nie wiem, kiedy zapisali się do Związku, ale chyba wielu spośród tej większości, która dołączyła, zdaniem autora Listu… - dopiero wtedy, kiedy było wolno i dlatego, że było wolno, dało później wystarczające świadectwa, by nie mówić o nich uszczypliwie i lekceważąco. Poza tym, czy autorowi Listu… nie przyszło do głowy, że nie każdy musi kierować się pierwszym odruchem serca, że są i tacy, którzy jako chłopi i Ślązacy długo nie zakasują rękawów bynajmniej nie z wygodnictwa, ale z gospodarskiego namysłu, pytając sami siebie – będzie z tej mąki chleb, czy też nie? Kiedy zaś uznają, że tak – dołączają, być może spóźnieni, ale wówczas gotowi już nawet na to, czym przyszło płacić górnikom z KWK "Wujek" .
A kim są owi szermierze odnowy niemuszący – dzięki atakowaniu korowców rozliczać się z wcześniejszego milczenia. Owi światli zdawałoby się ludzie? choć czytywałem w "Tygodniku Solidarność" znakomite reportaże samego Jana Walca? Czyżby chodziło o jakieś konszachty między Tadeuszem Mazowieckim a M.F. Rakowskim? Czyżby "antykorowski" spisek "Więzi" i "Polityki" ? Czy na dodatek to wszystko łączyłoby się z ekspertami w cudzysłowie (jak używa tego słowa autor Listu…), z tymi, którzy zobowiązani są do działań przez ks. Alojzego Orszulika i których pośrednictwem posługują się klawisze, jak chce Adam Michnik? Jeśli tak, to czy i episkopat maczałby w tym palce (choć trzeba przyznać, że jedyna to kategoria ludzi oszczędzonych przez Jan Walca? Zaiste, brak bodaj już tylko masonów!
Skąpo rzucane półświatła bynajmniej nie ułatwiają poruszania się w tym gąszczu niedomówień (jeśli nie gorzej). Czy do tych światłych zdawałoby się ludzi ekspertów w cudzysłowie kwalifikują się np. Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski i Władysław Siła-Nowicki? Na pewni kierują się inna strategią, uprawiają inną taktykę i wybierają nie zawsze takie sposoby i pola walki, jakich życzyłby sobie autor Listu… Na pewno popełniali błędy, ale czyż to dostateczny powód, by poddawać wątpliwości pobudki ich działania? Na pewno często kierują się racjami pragmatycznymi, ale czy za to należy ich winić?
Jan Walc napisał, że ludzie opozycji demokratycznej kierowali się przede wszystkim pobudkami moralnymi, ale czyż nie kierowali się również pragmatyzmem, który dla jeszcze innych środowisk był nie do przyjęcia, by wspomnieć tu choćby resztki dawnego PSL. Bo czyż nie było pragmatyzmem, trudnym do pogodzenia z racjami moralnymi, zwracanie się do Sejmu, który Sejmem nie jest, powoływanie się na Konstytucje, która Konstytucją nie jest; dążenie do wykazania niewinności przed Sądem, który nie jest sądem, ale narzędziem gwałtu i zemsty; opieranie się na literze prawa, będącej w istocie literą bezprawia? Czy J. Walcowi nie przyszło zatem do głowy, iż ci eksperci ozdobieni przez niego cudzysłowem mają prawo do poglądów i postępowania innych niż jego własne, oraz prawo do błędów takie jak on sam?
Wreszcie owe środowiska artystyczne i intelektualne, owe kurwy chcące być Królewnami Śnieżkami. O ile wiem, to do środowisk artystycznych zaliczają się aktorzy bojkotujący Telewizję oraz plastycy i literaci, którzy woleli stracić swoje związki zamiast dać się przekupić. Do środowisk intelektualnych chyba można zaliczyć środowiska "Znaku" , "Więzi" , DiP-u. A Kolegium Rektorów, Komitet Porównawczy Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, środowisko Uniwersytetu Warszawskiego? Warszawskiego środowiska budujące dzisiaj niezależną oświatę, kulturę, naukę? A może wszędzie tam byli i są tylko i wyłącznie weterani dysydencji i wycieruchy aresztów i dlatego nie te środowiska miał na myśli Jan Walc. Jeśli jednak nie jest tak to czy rzeczywiście tak trudno je opisać w innych kategoriach aniżeli pomiędzy portfelem a rozporkiem?
A może to autor Listu… nazbyt łatwo porusza się w przeciwstawnych kategoriach, rozdając na prawo i lewo świadectwa moralności – a raczej jej braku –dyktowane własnymi urazami, rozczarowaniami i kompleksami? Nic tu nie wyjaśnią i niczego nie usprawiedliwiają apele Zrozum mnie dobrze – nie mówię tu o tych ludziach, ale o naszym na nich patrzeniu. A swoją drogą – zapomniał o tym wygodnym zastrzeżeniu Roman Bratny.
Wielka szkoda, że J. Walc wpadł w zdradliwą koleinę Gnid Piotra Wierzbickiego, miast pójść mniej emocjonalnym szlakiem wyznaczonym odpowiedzią Adama Michnika w Gnidach i aniołach, (choć i ten później nie oparł się emocjom pisząc z więzienia oświadczenie o pawianach). Gnidy Wierzbickiego i pawiany Michnika pozostawił w tyle Walc, pisząc o kurwach, chcących być Królewnami Śnieżkami. Nareszcie coś ludzkiego po tamtej zoologii.
Błąd legionistów
Dobrze, że Jan Walc zna błąd legionistów. Gorzej, że nie jest w stanie – jak widać – ustrzec się przed popełnianiem podobnego błędu.
…nie mówię o tych ludziach, ale o naszym na nich patrzeniu. Już wtedy zresztą było wiadomo, że tak patrzeć nie należy, że nie wolno. Ale problem mimo wszystko istniał i nie przypadkiem w swojej publicystyce jesienią 1980 r. cytowałem słowa "Pierwszej Brygady" , gorzki wyrzut wobec tych, do których się niegdyś kołatało, tych, co mówili, żeśmy stumanieni, i nawoływałem, żeby błędu legionistów drugi raz nie powtarzać, starając się i samego siebie przekonać do takiej mądrej, ale z punktu widzenia emocjonalnego trudnej postawy.
Zaiste –postawa to trudna i mądra, ale nie tylko. Jest to postawa konieczna właśnie dlatego, że – jak wskazuje przykład autora Listu… - problem istnieje.
Ofiarność, zasługi, umiejętności i doświadczenie, racje moralne – to my, weterani dysydencji i wycieruchy aresztów, to nasz portret.
Och, Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie… Łk,18, 11), ale gdybym przypadkiem miał, to co mają inni – nie zaszkodziłoby. Należy się przecież nie im!
Niebezpieczna to ścieżka i charakterystyczne powołanie się Jana Walca na Pierwszą Brygadę. Szczęście, że nie jest wojskowym! W przeszłości właśnie z podobnego sposobu myślenia i patrzenia weteranów wojskowych, właśnie z błędu legionistów wyrosło to, czego tylko błędem już nie można nazwać – unicestwienie młodej i targanej wątpliwościami, ale przecież demokracji polskiej, oraz wszystkie tego następstwa. Wystarczy wspomnieć okrutne tłumienie strajków chłopskich, strzelanie do demonstracji robotniczych, proces brzeski i obóz w Berezie Kartuskiej, tysiące więźniów politycznych, uchodźstwo, na obczyznę Wincentego Witosa i nie tylko jego. Nawiasem mówiąc, o tym smutnym okresie milczą niezależni publicyści, bezkrytycznie apoteozując postać Józef Piłsudskiego. Paradoksalne, ale hańbę o okresie sanacji przywołał ostatnio nie kto inny, jak Wojciech Jaruzelski w przemówieniu z 22 lipca 1984. Szukał pomniejszenia własnej hańby, a zapewne i antycypacji obecnej dyktatury, obecnego zniszczenia demokracji, obecnych rządów bezprawia i gwałtów na społeczeństwie. Jeśli tak, to czy aby na pewno bezpodstawnie?
Właśnie na przykładzie legionistów, legionistów raczej tego, do czego w końcu doprowadzili, widać, jak trudną rzeczą jest już samo tolerowanie upragnionej demokracji z nieuchronnie towarzyszącymi jej wadami, jak dalece delikatną sprawą jest kultywowanie demokracji wymagające mądrości, cierpliwości, i wyrozumiałości więcej, aniżeli jest to potrzebne do czegokolwiek innego. Jeżeli w okresie posierpniowym niektórzy z weteranów dysydencji odczuwali w stosunku do siebie rezerwę, jeżeli nawet spotkali się z wyrzutami, to czyż zamiast pogłębiać je emocjami i wyrzutami, nie lepiej spróbować zobaczyć i zrozumieć podłoże tego zjawiska po to, aby stosownie zapobiegać jego potęgowaniu i spokojnie, powoli usuwać nieporozumienia? Przykłady takiej powściągliwości, mądrej i pięknej postawy dali między innymi Jan Józef Lipski i Henryk Wujec, rozwiewając w ten sposób liczne obawy i zjednując wielu nieufnych. Czyż koniecznie trzeba rezerwę i uprzedzenia w stosunku do weteranów dysydencji uogólniać i tłumaczyć wyłącznie tak niskimi pobudkami jak czyni to Jan Walc – atakowanie Korowców, odcinanie się od opozycji stwarzało im ( atakującym - WK) wygodną sytuację, w której nie musieli ani przed sobą, ani przed nikim innym rozliczać się ze swojego przedsierpniowego milczenia. Sądzę, że istotnie taki motyw u niektórych występował, jednak byłbym ostrożniejszy w uogólnianiu i zastanowiłbym się, czy wytykanie takich motywów jest najlepszym sposobem usuwania uprzedzeń i znoszenia podziałów. Uogólnione insynuacje i piętnowanie, a z drugiej strony podkreślanie własnej szlachetności – jakież to łatwe i jakież zatrute owoce przynosi! A przecież problemu to i tak nie rozwiąże, ani tym bardziej nie ułatwi uniknięcia błędu legionistów.
Tango z Bratnym
O książce Romana Bratnego nie warto by wspominać, gdyby nie "Krytyka" - zaprosiła Jana Walca do napisania recenzji. I oto nastąpiło spotkanie budzące u recenzenta uczucia chyba nie do końca uświadomione. Napisał, że "Rok w trumnie" wzbudził u niego nie tylko odrazę, ale i refleksje… Z Listu do Włodzimierza Marta wynika, iż są to nie tyle refleksje, ile afektacje. Roman Bratny z premedytacja napisał paszkwil na Solidarność. Jan Walc w afekcie odpowiedział lamentacją nad krzywdami, jakie Solidarność jemu wyrządziła. Duet zaiste nieoczekiwany, a nawet paradoksalny, – choć może niezupełnie.
Bratny po męsku zieje nienawiścią do ludzi, którzy odnawiali się w tempie błyskawicznym, przechodząc z pozycji władzy na pozycję Solidarności, Walc wyżala się również nie na Solidarność, tylko na ludzi, którzy zapisywali się do Związku dopiero wtedy, kiedy już było wolno i dlatego że było wolno. Dziesięć milionów niegodnych! Bo iluż zostanie, jeśli odliczymy tych, którzy to nie spóźnili się?
Czy tajemnica tego duetu nie leży w pozornie kokieteryjnym wyznaniu Jana Walca – Nic nie poradzę na to, że Bratny mi imponuje. Może mój podziw dla niego jest swoistej natury, bierze się z moich kompleksów i mięczakowatości…
Ach, ten słodki brutal Bratny!
Wiem, jak łatwo jest dzisiaj pluć na Bratnego, (…) ale nie umiem się przyłączyć do chóru… i zaraz potem – czytelników "Krytyki" nie ma potrzeby zapewniać, że Bratny to zły pisarz i w dodatku świnia…Są wyrazy jeszcze żywszych uczuć – Po prostu życzę mu i jemu podobnym wszystkiego najgorszego, chorób, bólu, niepowodzeń w pracy i w życiu osobistym… I dalej znów na odwyrtkę – nie umiem uwierzyć, że Bratny robi to wszystko dla pieniędzy (mizernych) czy dl sławy (wątpliwej), nie zadowolę się tłumaczeniem, że jest on wcieleniem szatana – po prostu nie rozumiem, co się z nim dzieje… Wreszcie rozbrajające wyznanie - mój stosunek do Romana Bratnego i tego, co obecnie robi jest wyjątkowo rozwichrzony, niespójny i nacechowany emocjami… Może warto zakończyć obraz tych dusznych rozterek złotą myślą godną pamiętnika – odrzuciwszy busolę moralności nie umielibyśmy się w świecie znaleźć, w ogóle nie wiedzielibyśmy, co ze sobą i z nim robić. Zaiste godna współczucia ambiwalencja uczuć i wzruszające to wyznania, jednak charakterystyczne chyba raczej nie dla weteranów. Miejscami już zupełnie nie wiadomo, czy to list do "Filipinki" , czy recenzja dla "Krytyki" .
Tak oto zaproszenie do napisania recenzji nieoczekiwanie skończyło się dla Walca białym tangiem z Bratnym. Tyle, że pierwszy tęsknie nucił "Nie dla mnie sznur samochodów" , a drugi ryczał Criminal tango… Połączyło ich uczucie do tej trzeciej "Sentymentalnej panny S" . Dla pierwszego to ladacznica i niewdzięcznica, a recydywistka wszech paragrafów dla drugiego. Chyba obu zawiodła "potęga smaku" .
Postscriptum
Nie czytałem i wolałbym nie czytać powieści Romana Bratnego. Może dlatego nie zdążyłem przyzwyczaić się do tak modnych obecnie konwencji pisarskich. Pamiętam natomiast z lat dzieciństwa, że krótkie utwory zbliżone do takich, jak "Bratny jest świnia" lub "Dejmek jest łajdak" pisywało się na płotach stodołach i wygódkach. Później odkryłem je w "Żołnierzu Wolności" i w " Trybunie Ludu" , więc przestałem je czytywać.
Wiktor Kulerski
Odpowiedź Jana Walca, Krytyka nr. 19, 1985
Drogi Wiktorze!
Nie rozumiem Twojego tekstu.
I nad tym zdaniem, zanim je rozbuduję i uzasadnię, przyjdzie mi się chwilę zatrzymać. Muszę to zrobić znając twoje metody polemiczne i mając prawo spodziewać się, że będzie mi ono zacytowane w odpowiedzi, jako że z Twojego punktu widzenia przyznanie się do niezrozumienia czegokolwiek, a w szczególności tekstu, z którym się polemizuje, jest rzeczą absolutnie niedopuszczalną, jest intelektualnym samobójstwem. I tu jest, Wiktorze, kardynalna między nami różnica. Miałbym kilka różnych zupełnie pomysłów interpretacyjnych w stosunku do Twojego tekstu, pozwalających na zarysowanie kilku różnych Twoich portretów, portretów, których każdy mógłby mi służyć za podręczną tarczę strzelniczą – rzecz jednak w tym, że wszystkie te zabiegi uważałbym za intelektualnie bezpłodne.
Nie uważam, aby człowiek musiał wszystko wiedzieć, a tym bardziej rozumieć. Oczywiście bardzo to miło wiele wiedzieć i rozumieć, ale doprawdy tylko wyjątkowo agresywne odmiany materializmu skłonne są traktować agnostycyzm jako przejaw intelektualnego lenistwa. Przedmiotem mojego Listu do Włodzimierza Marta była książka Roman Bratnego "Rok w trumnie" , którą przeczytałem z uwagą, na jaką było mnie stać, a mimo to nie zdołałem uporać się intelektualnie i moralnie z problemami, których mi ta lektura nastręczyła. Zarówno mnie, jak i redakcji "Krytyki" wydawało się pożytecznym podjęcie próby zapisu moich wątpliwości i rozterek i przedstawienie go czytelnikom.
Ty w przeciwieństwie do mnie nie czytałeś książki Bratnego i piszesz, że wolałbyś jej nie czytać, ale równocześnie z pełnym spokojem człowieka dobrze poinformowanego powiadasz, że Roman Bratny z premedytacją napisał paszkwil na Solidarność. Chcesz operować na poziomie kwartalnika politycznego a nie "Filipinki" , – więc proszę o przypis. Jeśliś książki nie czytał, skąd możesz wiedzieć o owej premedytacji? Czy była w tej sprawie obowiązująca subordynowanych członków Związku uchwała TKK, czy może na jakimś płocie przeczytałeś, że Bratny jest świnia i teraz już wiesz raz na zawsze, że jak Bratny, to premedytacją i paszkwil? A przecież trochę dalej sam wyrażasz się krytycznie o metodzie operowania formułkami, powiadając, że gardzisz tym, co piszą w "Żołnierzu Wolności" , "Trybunie Ludu" oraz na płotach, stodołach i wygódkach.
Skoro już przy płotach i szaletach jesteśmy, pozwól na dygresję, która nie odwiedzie nas jednak daleko od tematu. Jest tu znowu tak, jakbyś – moim przekonaniu- wiedział za dobrze. Zanim wyrażę swoją pogardę dla Romana Bratnego – przeczytam jego książkę. Zanim porównam napisy na płotach z publikacjami "Żołnierza Wolności" , przejdę się po mieście obejrzeć, co też ludzie na płotach ostatnio piszą. I chociaż sam dla swojego pisania szukam innych miejsc, chociaż najbardziej lubię czytać wiersze Zbigniewa Herberta, których nikt na płotach nie wypisuje, niemniej jednak część umieszczanych tam napisów czytam z niewątpliwą sympatią. I jestem w stanie wyobrazić sobie wiersz o tym, jak Pan Cogito czyta napisy na płotach, rozważając sytuację, w jakiej się znalazł, gdy wbrew samemu sobie łatwiej mu się zgodzić z tym, co napisane na dostępnych mu płotach niż z tym, co przeczytać może w książkach z księgarni czy publicznej biblioteki.
Jeżeli napisałem na wstępie, że Twojego tekstu nie rozumiem, to wiąże się to również z problemem płotów, napisałeś bowiem ostrą polemikę z tekstem, którego głównym myślowym motywem był sprzeciw wobec "zamówienia społecznego" , dość powszechnie formułowanego wobec niezależnych publicystów i krytyków literackich po ukazaniu się ostatniej powieści Bratnego. Chodziło grubsza rzecz biorąc o to, żeby mu "dokopać" . I w wielu pismach niezależnych rzeczywiście mu "dokopano" . Choć postąpiłem odmiennie, wahałbym się wyrazić pogląd, że uczyniono to na poziomie "Filipinki" .
Powiedzmy otwarcie – gdybym owo "zamówienie społeczne" dyspozycyjnie zrealizował, gdybym zgodził się nie wykraczać poza ramy zwyczajowo przyjęte dla niezależnej publicystyki – na pewno nie naraziłbym się na odsądzającą mnie od czci i wiary polemikę podpisaną przez Przewodniczącego Regionu. Nie jest jednak tak, abym żałował swojej decyzji. Wydaje mi się, że obowiązkiem moim jest podejmowanie prób zrozumienia i opisania świata, a nie "dokopywanie" choćby najbardziej odrażającym typom.
Nie jest to wprawdzie pogląd popularny, ale trudno - dyspozycyjność wobec Ruchu, zgoda na "nadeptywanie na gardło własnej pieśni" , przekonanie, że krytykować wolno tylko przeciwników – to wszystko, w moim pojęciu, po prostu się nie sprawdziło. Moim obowiązkiem jest dać świadectwo prawdzie. A jeśli nawet napisy na płotach są prawdziwe, to zaiste nie cała prawda da się tam pomieścić.
Odmawiając mi prawa do tykania trudnego tematu stosunków pomiędzy środowiskiem KOR-owskim a Solidarnością określasz mój list jako wysoce niestosowny, a nawet gorszący. Przyjrzyjmy się uważnie ostatniej kategorii, nieczęsto dzisiaj używanej. My się jakoś na co dzień nie gorszymy, podczas gdy dla naszych babek, chowanych w czasach niezapomnianej królowej Wiktorii, zgorszenie było niestety chlebem codziennym, było niebezpieczeństwem, na które nieustannie były narażone i przed którym za wszelką cenę usiłowały się uchronić. Gorsząca była sztuka starożytna i renesansowa, powieści Zoli i wiersze Tetmajera, ba, nawet na podwórku pomiędzy kurami a kogutem raz po raz dochodziło do scen gorszących dla każdej szanującej się panienki. W okresie fin de siecle’u standardowym bibelotem masowo produkowanym i ustawianych na kominkach i serwantkach była rzeźba, indyjskiej bodajże proweniencji, przedstawiająca trzy siedzące obok siebie małpki, z których jedna zasłania sobie oczy, druga uszy, a trzecia pyszczek – bibelocik ten uczył jak unikać zgorszenia: nie patrzeć, nie słuchać, nie mówić.
Powiadasz, że jestem gorszycielem. Chyba muszę się zgodzić – rzeczywiście patrzę, słucham i mówię. Powiadasz, że lepiej by było, gdybym tego nie robił. Uważasz, że znacznie lepiej twierdzić, że Solidarność przyniósł bocian, niż opowiadać o bólach porodowych i gorączce połogowej. Czy Sentymentalna panna S wpadnie w szok, kompleksy i dostanie polipów, jak się tego wszystkiego dowie, bo pozwolisz, że o faktach dyskutować nie będziemy? To jednak jest kwartalnik polityczny, a nie periodyk stawiający sobie za cel chronienie panienek przed zgorszeniem.
Dla sentymentalnej panny S będzie lepiej, jeśli pozna prawdziwy przebieg swoich urodzin. A z tymi urodzinami było przecież tak, że już w trakcie sierpniowych strajków w Gdańsku i Szczecinie kiedy na terenie stoczni utworzyły się pierwsze w Polsce enklawy wolności, do których ciągnęli ludzie z całego kraju, często tylko czy przede wszystkim po to, żeby się zachłysnąć pierwszym haustem wolności, kiedy każdy w Polsce miał prawo do współudziału w tym strajku, który jego uczestnicy do dziś wspominają jako najpiękniejsze dni swojego życia – jedna była tylko kategoria ludzi, którym prawo to kwestionowano, których proszono, aby dla dobra ogólnego zechcieli z niego zrezygnować, którzy na wspólne żądanie komitetów strajkowych, ekspertów i komunistów mieli pozostać na uboczu. Ci zapowietrzeni – to działacze demokratycznej opozycji.
Zarzucasz mi brak obiektywizmu – ale ja przecież świetnie wiem, że nikt nie może być sędzią we własnej sprawie, a pamiętając jakie emocje budzi od dawna i długo jeszcze rodzic będzie każda próba dyskusji o roli KORu, jestem głęboko przekonany, że mógłbym tylko taki obiektywizm udawać, a tego moralnego fałszu chciałbym uniknąć. Daleki też byłem w moim tekście od jakiejś próby syntetyzowania czy oceniania; przypomniałam w nim tylko fakt, że KOR-owski rodowód raczej przeszkadzał działać w Związku, niż w działaniu tym pomagał, że negatywnie przeważał nad kwalifikacjami, możliwościami, doświadczeniem. To sfera faktów. Niewątpliwie nie dałem ich szerokiej i wielostronnej interpretacji, o która może warto się pokusić, ale przecież sprawa, w której zabierałem głos, kwestia zmienności ludzkich postaw w skomplikowanej historycznie i moralnie sytuacji naszego kraju nie stwarzała miejsca dla dokonywania takiej analizy.
Ty w swojej polemice tez jej zresztą nie przeprowadzasz, natomiast negujesz wszelkie pochlebne sądy o KORze, jakie bezpośrednio czy pośrednio wyraziłem w swoim tekście. Negacji zresztą podlegają nie tylko sądy, lecz także fakty, czy przynajmniej to, co za fakty przywykłem uważać. Cytujesz zdanie o losach ludzi, którzy w opozycji demokratycznej znaleźli się najczęściej pobudek moralnych, a później w skomplikowany sposób zostali uwikłani w politykę Solidarności i jesteś gotów zanegować w nim wszystko. Zaczynasz od tego, że w pełni lekceważysz użyte w nim słowo "najczęściej" , zastrzeżenie, które umieściłem wbrew sobie, mając w pamięci wiele napaści na środowisko korowskie, zastrzeżenie, z którego nie umiałbym się przed swoimi przyjaciółmi wytłumaczyć bo gdyby mnie zapytano, kogo to konkretnie tym zastrzeżeniem wyłączam spośród tych, którzy kierowali się moralnymi pobudkami – przecież nie umiałbym odpowiedzieć. Ale Twoja negacja idzie znacznie dalej, fundując się na tej wiedzy i pewności, którą Ci już tutaj zarzucałem.
Jesteś gotów dyskutować o pobudkach ludzkich czynów, jesteś gotów demonstrować jakąś o nich wiedzę. Czy i tu mam prosić o przypis? Popatrz, Wiktorze, co się tutaj stał: polemizując z moim tekstem, gdzie próbuję szukać innych niż niskie tylko pobudek działalności Romana Bratnego, negujesz moralne pobudki ludzi ze środowiska korowskiego, mówisz, że cała działalność KORu ufundowana była na sprzecznym z moralnością pragmatyzmie, wyrażająca się zwracaniem do władz nie ustanowionych w sposób demokratycznych, a więc nielegalnych, czy powoływaniem na stanowione przez nie prawa, w grzechu tej nielegalności poczęte. Gdyby zarzut kierowania się pragmatyzmem trudnym do pogodzenia z racjami moralnymi postawił KORowi Rząd Londyński. (który zresztą tego nie uczynił) – byłbym gotów do polemiki: kiedy jednak formułuje go działacz organizacji powstałej w drodze porozumienia podpisanego z komunistycznym rządem, organizacji zarejestrowanej przez komunistyczny sąd i mającej w statucie, czy choćby w aneksie do statuty zawarowaną kierowniczą role partii komunistycznej w państwie - to można sąd taki traktować wyłącznie jako przejaw dyskusyjnego zacietrzewienia. A nie rozumiem, co mogło je wywołać.
Negujesz i konkluzję omawianego zdania, stwierdzenie o skomplikowanym wplataniu się losów korowców w politykę Solidarności. Nie chciałbym być niegrzecznym ale odnoszę wrażenie, że każde użycie przeze mnie słowa "skomplikowany" budzi twój ostry sprzeciw. Może mam w tej sprawie jakiś kompleks (sam piszę, że mam, po to przecież, żeby Cię zwolnić z obowiązku zawiadamiania czytelników, że Walc ma kompleksy i wierz mi, że z punktu widzenia smaku tak jest lepiej, a merytorycznie nic nie tracisz), ale nie bojąc się śmieszności, jaką okrywa człowieka rozdzielanie włosa na czworo, boję się tych, dla których wszystko jest proste i ten mój strach uzasadnia zarówna dyrektywa Pisma, każącego szukać ciasnej bramy, jak i historia polskiej lewicy.
Myślę więc, że to nie było wcale proste, kiedy w Regionie Mazowsze, żeby posługiwać się przykładem, który obaj znamy najlepiej, codzienna praca cierpiała na tym, że pewna grupa działaczy, nazywająca siebie "prawdziwymi Polakami" uważała za najpilniejsze i najważniejsze zadanie dążenie do wyeliminowania z pracy w Związku tych wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z KORem. Jak pamiętasz świetnie, bo byłeś przecież obecny na wszystkich posiedzeniach Zarządu Regiony i jego Prezydium, swary toczyły się nie wokół jakich odmiennych programów czy koncepcji, ale życiorysów raczej. I było tak, że każdy z nas, ludzi obciążonych korowskim piętnem, musiał sam sobie odpowiadać na pytanie, przed którym człowieka stawiać nie wolno; czy dla dobra sprawy, o która walczę i chcę walczyć, nie będzie lepiej, jeśli się wycofam, skoro moja osoba, ze względów ode mnie niezależnych, może tej sprawie szkodzić czy kompromitować ją w jakiś sposób.
Bardzo chciałbym Ci to dobrze wytłumaczyć, bo mimo całej Twojej demonstrowanej w tekście wrogości mylę, że mamy tu do czynienia z jakimś nieporozumieniem. Otóż w naszym środowisku mówiło się wtedy (nie mam pojęcia, kto był autorem tej metafory), że traktuje się nas jak panienkę lekkich obyczajów – można korzystać z jej usług, ale nie sposób pokazać się z nią w towarzystwie. Zaproponuję Ci jeszcze inną metaforę – w jakiś sposób my, korowcy, byliśmy Żydami Solidarności: nasz naznaczenie, nasza mniemana inność – nie zależały od nas. Skomplikowany węzeł plotek, pomówień, przesądów, zabobonów, czy czego chcesz jeszcze – powodował, że byliśmy przez niektórych traktowani jako ludzi inni i gorsi, ludzie, których sama obecność w jakimś zespole przekreślała jego czystość.
Jeśli to porównani wydaje mi się trafne, to dlatego, że niesprawiedliwość zarzutów była niejako organiczna, dotyczyły one nie naszego stepowania, ale rodowodu, mającego jakoby przesądzać o wszystkim. I dlatego zalecana przez Ciebie strategia polegająca na tym, aby spróbować zobaczyć i zrozumieć podłoże tego zjawiska po to, aby stosownie zapobiegać jego potęgowaniu i spokojnie powoli usuwać nieporozumienia – otóż strategia ta, którą staraliśmy się przecież stosować, miała ograniczoną skuteczność.
Eksplikacja, którą się posługujesz, a mianowicie przykład Jana Józefa Lipskiego, stwarza tez pewna dwuznaczność: przedstawiasz jako wzorcową karierę związkową człowieka, który z gdańskiego zjazdu odwieziony został karetką reanimacyjną do szpitala, kiedy jego serce nie wytrzymało przetargów o to, czy Solidarność ma podziękować KORowi za jego pięcioletnią działalność.
Gdybyś cytował dokładniej, to co napisałem, udałoby się wielu nużących wyjaśnień, ale wierzę, że będą one pożyteczne. Twój przykład z Wujcem i Lipskim, na dodatek, jak powiedziałem, nie najszczęśliwszy, nie godzi w to, co napisałem; wydajesz się polemizować z poglądem, którego nie wygłosiłem, dowodzisz, że korowcy działali w Solidarności, podczas gdy ja, nie negując tej oczywistości, pisze o trudnościach, na jakie w tym działaniu natrafiali. I póki jesteśmy przy sprawach porządkowych – naprawdę nie wiem, jak Ci to powiedzieć, zważywszy, że jesteś historykiem – ale przecież nie można dowolnie mieszać czasów! Wszystko co w moim tekście tyczyło stosunków pomiędzy środowiskiem korowskim a Solidarnością – odnosi się do jej 500 dni, a jeśli się przyrzec dokładniej, to przede wszystkim do początku tego okresu; Ty zaś, w poszukiwaniu argumentów dyskredytujących KOR, zbliżając się w ferworze tam, gdzie – jak wierzę – naprawdę nie chciałeś się zbliżyć, dążąc do uzasadnienia tezy o ekstremizmie korowców, cytujesz teksty z innej po prostu epoki, z podziemia i z więzienia, a na dodatek mój List do Włodzimierza Marta rozpatrujesz w ten sposób, jakby był napisanym przed 13 grudnia podaniem do władz związkowych o przydział posady, sekretarki i samochodu.
Czy na tego rodzaju zarzuty w ogóle można odpowiadać? Zachowam się niekonsekwentnie (Walc zachowuje się niekonsekwentnie!) i spróbuję, choć godniej byłoby milczeć; wiem świetnie, że apanaże, sekretarki i samochody służbowe nie są to wyróżniki pozwalające na prawdziwą i sprawiedliwą ocenę działaczy Solidarności, ale raczej było tego wszystkiego za mało niż za dużo. Pamiętam, jak nieraz wieczorem odwoziłem do domu swoim samochodem Zbyszka Bujaka, który w innych wypadkach tłukł się godzinę do Podkowy Leśnej kolejką WKD, co wydawało mi się stratą jego czasu i energii – jeśli więc zagadnienie zostało poruszone, to chciałbym wymagać od polemisty aby, zanim zacznie piętnować, zadał sobie pytanie: czy rzeczywiście najlepiej objaśni mój tekst poszukując filiacji z "Żołnierzem Wolności" , czy może znalazłaby się jakaś inna, prawdopodobniejsza psychologicznie interpretacja.
Objaśniasz sobie mój tekst kategoriami zawiści, urazów i kompleksów – mogę się zgodzić i na to, ale wykorzystajmy te kategorie do końca, zobaczmy, do jak drobnych spraw sięgała nasza zawiść; oto dotyczyła ona również czegoś tak elementarnego, jak prawo do bycia członkiem NSZZ Solidarność. To, że zdecydowaną większość spośród nas wyrzucono z pracy w okresie przedsierpniowym, miało przecież i ten skutek, że nie mieliśmy takiego miejsca, w którym moglibyśmy do Związku wstąpić, aby na równych prawach z 10 milionami uczestniczyć w jego budowie.
Każesz mi o tym – nie rozumiem tego dokładnie – zapomnieć, czy tylko milczeć. Milczeć na pewno, bo mówiąc gorszę Sentymentalna pannę S, wyzutą dziś ze wszystkiego, nieszczęśliwą i z trudem walcząca o przeżycie, a więc znajdującą się w sytuacji, kiedy godzi się mówić jej tylko słowa krzepiące. Ale chyba żądasz więcej, żądasz abym zapomniał, uznał swoje doświadczenie za nieważne, przeciwstawiasz mu doświadczenia przodków, których cieniom spłacamy dług, doświadczenia bohaterów stanu wojennego, których wymieniasz z imienia i nazwiska, a nawet profesji, dołączasz do tego tych, którzy bólu już nie czują, taktownie pomijając listę nazwisk, ale trochę dalej, by być dobrze zrozumianym, podkreślasz, że masz na myśli górników z kopalni Wujek i położywszy to wszystko na szalę, w moim imieniu na druga kładziesz otrutą jamniczkę Kuroniów, Fisię.
Wprawdzie, jak już wspomniałem, moim ulubionym poetą jest Herbert, ale tu chciałbym Ci przypomnieć wiersz Miłosza, ten, w którym mówi on niczego mi proszę pana tak nie żal jak porcelany. Nie wiem, czy wiersz ten był przedmiotem rozbiory w którymś z tej fali artykułów odsądzających Miłosza od czci i wiary, jakie ukazały się po jego wyjeździe na Zachód w prasie krajowej, a jakie niedawno przypomniała "Krytyka" , ale łatwo mi sobie wyobrazić kogoś, kto by w tamtych powojennych latach zechciał przeciwstawić żalowi poety nad potłuczona porcelana nie do końca ostygłe jeszcze krematoria Oświęcimia. Jeśliby taki tekst istniał, jak mógłby być dzisiaj odczytany?
W swojej walce ze zgorszeniem, w swoim dążeniu do wyznaczenia każdemu takiego miejsca, na jakie sobie zasłużył, zdajesz się negować ważność ludzkiego doświadczenia zbiorowego i indywidualnego, zespołu zdarzeń i przeżyć, które warunkują sposoby myślenia i odczuwania. Zgodzimy się obaj na pewno, że dobrze jest bronić człowieka, którego tłum akurat chce zlinczować. Zgódźmy się więc może – to z mojego punktu widzenia bardzo ważna propozycja – że jest czymś jakościowo innym, kiedy otwockich milicjantów broni Adam Michnik, niż kiedy czyni to miejscowy proboszcz. Różnica jest w moim przekonaniu i moralna i praktyczna; bardzo bym ni chciał, abyś to, co tutaj piszę, zrozumiał jako dowodzenie wyższości Adama nad księdzem, ale przecież właśnie dlatego tłum księdza nie posłuchał, że uznał jego wystąpienia za profesjonalne i rutynowe, a zechciał posłuchać Michnika, traktując jego wystąpienie jako contre-coeur.
Mój List do Włodzimiera Marta wynikł z pragnienia potraktowania z całą powagą złożonego przez redakcję "Krytyki" zamówienia, a zważywszy, że już przed pięciu bodaj laty już o Bratnym dla "Krytyki" pisałem, uważałem za swój obowiązek wobec Czytelników, Bratnego a siebie samego na dodatek, zdać sprawę ze zmian w moim punkcie widzenia, tłumaczących się doświadczeniami, które poddały pewnym modyfikacjom mój sposób patrzenia na świat i ludzi, w tym Romana Bratnego, doświadczeniami skłaniającymi raczej do refleksji niż do walki. Adaś swoje wystąpienie w Otwocku zaczął od słów "nazywam się Adam Michnik. Jestem siłą antysocjalistyczną" i wydawało mi się, że jest to dobry wzór, że stawiając pytanie o intencje Bratnego powinienem był przypomnieć, kto je stawia i dla skrótowej autoprezentacji wspomniałem swoje najostrzejsze teksty, te, za które najgoręcej byłem krytykowany i przypomniałem tę krytykę, oskarżenia o ekstremizm, zasygnalizowane słowami, że byłem publicystą, którym "eksperci" zwykli straszyć niegrzeczne dzieci .
Z tego wszystkiego Ty zauważasz tylko cudzysłów przy słowie eksperci, przypominasz sobie, gdzieś widziałeś to słowo cudzysłowem opatrzone i – mgnienie oka: jeden szybki cios i już nie jestem w "Krytyce" , ale w "Żołnierzu Wolności" .
Jeśli tak cenisz Herberta, to poczytaj sobie u niego o tych, którzy cenili sobie bożka ironii, bowiem tłukli go obcasami i wsypywali do potraw.
Jak już wspomniałem, Twój opór budzi każdorazowe użycie przeze mnie słowa "skomplikowany" lub równoważnego, a słów takich w Liście do Włodzimierza Marta używam często. Buntujesz się nawet przeciw zdaniu tak oczywistemu, że aż banalnemu, zdaniu, w którym mówię, że trudno jest opisywać duszę artysty. Toż nawet brodaty sprawca tylu naszych kłopotów formułując słynną XI tezę o Feuerbachu nie zamierzał w swoim dążeniu do zmieniania świata zrezygnować z jego opisu. Inna rzecz, że wolał słowo "jasny" od słowa "skomplikowany" , za co tez jedni go cenią, a inni krytykują.
Ty zaś w swoim wystąpieniu nie tylko de facto prawo już nie tylko do ocen, ale i do opisu. Przypomniałem w swoim tekście decyzje personalne podejmowane przez redakcję "Tygodnika Solidarność" . Były to decyzje polityczne, przemyślane i podejmowane w dobrej wierze, wynikające z koncepcji wyciszania i minimalizowania napięć między Związkiem a władzami. Określiłem je jako bolesne i powstrzymałem się od oceny moralnej. I oto co się dzieje – tę jednoznacznie krytyczną ocenę formułujesz w swojej polemice Ty, zdajesz się jednak powiadać, że przedstawione przeze mnie fakty dają się objaśnić jedynie w kategoriach konszachtów i spisku, bo tak określasz dążenie red. Mazowieckiego i Episkopatu do znalezienia jakiegoś konsensu z wicepremierem Rakowskim. Tyś rzekł.
A jakie wnioski? Co robić z faktami, które Ciebie i Sentymentalna pannę S. gorszą?
Czy chcesz zając miejsce Winstona Smitha w Wydziale Dokumentów? Czy nie lepiej starać się zrozumieć stanowiska obydwu stron, a przede wszystkim pozwolić im je wyrazić? Napisałem, że decyzje podejmowane przed red. Mazowieckiego były dla nas bolesne i przy użyciu jednego tylko słowa skwitowałem fakt, że jego umiar nie zapobiegł wprowadzeniu stanu wojennego. Napisałem tyle, ile wiem na pewno. Ty zaś piszesz po nazwisku wprost ( ja nazwisk w swoim tekście uniknąłem, bo nie wystawianie cenzurek mi chodziło): Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski i Władysław Siła-Nowicki /…/ na pewno popełniali błędy, i zastanawiasz się czy to dostateczny powód , by poddawać w wątpliwość pobudki ich działania. Czy rzeczywiście to właśnie chciałeś napisać? A przecież są to cytaty z Twojego tekstu. Jeśli piszesz na pewno popełniali błędy – muszę spytać, gdzie te błędy, które popełniali na pewno? Historycy przecież jeszcze przez dziesiątki lat będę się spierać, czy jaki błędy zostały popełnione, a jeśli tak, to kto je popełnił. Rzeczywiście pewne jest to tylko, że decyzje, które musieli podejmować wymienieni przez Ciebie ludzie były trudne, a jeśli któryś z nich określiłby je również jako bolesne to na pewno nie byłaby to dobra okazja do polemiki.
Ale Ty okazję taka potrafisz znaleźć wszędzie. I dlatego napisałem, że nie rozumiem Twojego tekstu, nie rozumiem zademonstrowanej w nim postawy wrogości, tej, która gotowa jest użyć wszelkich metod, Az do preparowania cytatów byle tylko przeciwnika skompromitować. Nie rozumiejąc tej postawy staram się powstrzymać od insynuacji, od przyjęcia, że mimo Twoich zastrzeżeń to, co napisałeś, nie jest tylko polemiką z jakimiś moimi poglądami czy postawami, ale jakby politycznym atakiem na środowisko korowskie.
Bo jakże inaczej mam rozumieć tę partię Twojego tekstu, którą zatytułowałeś Błąd legionistów? Z faktu, że mówię o konieczności unikania tego błędu, mając w pamięci jego skutki, że przypominam, iż konieczność ta była dla nas oczywista już we wrześniu roku osiemdziesiątego, czemu daliśmy wyraz w "Biuletynie Informacyjnym" wyciągasz wnioski o tożsamości naszego myślenia z myśleniem legionistów suponując gotowość okrutnego tłumienia strajków ( to pewnie osobisty konik Jacka Kuronia), strzelania do robotniczych demonstracji, organizowania procesów politycznych, zmuszania przeciwników politycznych do emigracji.
Przypisujesz nam taki rodowód, który z korowców czyni tak bezkrytycznych neopiłsudczyków , jakich trudno byłoby znaleźć nawet w tych ugrupowaniach opozycyjnych, które rzeczywiście sobie Piłsudskiego za patrona obrały, samego zaś Komendanta oceniasz z bezwzględnością peerelowskich podręczników historii. Jesteś oto pewien, że zamach majowy unicestwił młoda polska demokrację. Ależ tu nie ma żadnej pewności, istnieje też inny pogląd, podzielany również przez historyków, iż nie dające się wykluczyć objęcie władzy przez Narodowa Demokrację, uniemożliwione przez zamach majowy, kierowałoby kraj raczej na drogę, którą podążały ówczesne Włochy. Powiedz, że zamach majowy był złem – zgodzę się, powiedz, że miał dla kraju fatalne skutki – będę z Tobą, ale jeśli po prostu powiadasz, że był unicestwieniem młodej polskiej demokracji, to jest to tego rodzaju półprawda, która od razu staje się całym kłamstwem.
Znowu rzecz bardzo skomplikowaną chcesz widzieć bardzo prosto, znowu zapominasz zapytać o racje drugiej strony. A przecież dążenie do zrozumienia racji różnych staraliśmy się uczynić ważnym elementem środowiska korowskiego. Jeśli nawiązywaliśmy do tradycji związanej z nazwiskiem Marszałka Piłsudskiego, to bardzo wyraźnie podkreślaliśmy, co uważamy w niej za wartościowe. Bodaj jedyny tekst o Piłsudskim, jaki wyszedł z naszego środowiska Cienie zapomnianych przodków Adama Michnika precyzyjnie rozgraniczał to, co w tej tradycji uważamy za wartościowe, od tego, co w niej potępiamy.
Wydaliśmy książeczkę Bibuła, daliśmy jednemu z naszych pism tytuł "Robotnik" , ale nawet "towarzysz Wiktor" , nie mówiąc już Marszałku nie stanowił obiektu naszej bezkrytycznej adoracji – stosowane przez niego metody walki takie jak rzucanie bomb czy dokonywanie ekspropriacji – nie znajdowały wśród nas entuzjastów. I właśnie krytycyzm ( my wolelibyśmy: obiektywizm) w stosunku do osoby Komendanta narażał nas na ostrą niejednokrotnie krytykę ze strony Ruchu Obrony, a później KPN, gdzie każdą uwagę krytyczną pod jego adresem odczytywano nieomal jako wyraz opcji antyniepodległościowej.
Tobie jednak nie dość, że starając się ludzi ze środowiska korowskiego zdyskredytować, fałszywie łączysz ich ze wszystkimi grzechami Piłsudskiego i jego stronników – oto kiedyś już nas z Komendantem zblokował, stworzony przez siebie blok zestawiasz z generałem Jaruzelskim, który w Twoim ujęciu wypada w tym porównaniu nad wyraz korzystnie.
Wielu spraw w Twoim tekście nie rozumiejąc, starając się wątpliwości na Twoją tłumaczyć korzyść, nie mając pretensji o ostrość ataków skierowanych na mnie czy moich przyjaciół, tu, właśnie dlatego, że Józef Piłsudski nie jest moim najukochańszym bohaterem, mam prawo i obowiązek powiedzieć, że Twoje zestawienie jest po prostu niegodne.
A może to nie polityczny atak z Twojej strony, a nieporozumienie tylko? Może bierze się ono z przyjęcia bądź odrzucenia pewnych- mogłoby się wydawać czysto literackich – konwencji? Mnie się wydawało i zdania tego nie zmieniłem, że szczerość, jaka zapewnia osobisty punkt widzenia, dokonanie publicznej samoanalizy, może i powinno oczyszczać atmosferę, ułatwiać porozumienie ludziom o różnych doświadczeniach. Mojemu tekstowi, który jest listem czy wyznaniem, przeciwstawiasz tekst niewspółmierny, tekst, w którym swoje doświadczenie próbujesz przedstawić jako prawdę wyłączną.
Traktując mój tekst jako urazowy, oparty na fobiach, frustracjach i pretensjach. Jeśli to właściwe kategorie to pamiętaj, że uderzasz w te moje przywary, o których sam Cię poinformowałem, z których zdaję sobie sprawę i uważam za stosowne podać do publicznej wiadomości. Czy Tobie, zarówno jako pojedynczemu człowiekowi jak i jako członkowi jakiegoś środowiska, z którym się w mniejszym czy większy stopniu identyfikujesz, obce są urazy, fobie, frustracje czy pretensje? I jak to jest z cytowana przez Ciebie biblijna przypowieścią o faryzeuszu i celniku – czy to nie Ty pragnąc swój punkt widzenia przestawić jako obiektywny, stawiasz się ponade mną.
Pycha jest złem. Katolicyzm stawia ja na pierwszym miejscu pośród 7 grzechów głównych. Ale jest jednocześnie wielkim dla teologów fałszywa pokora, będąca w istocie pokrywka pychy. Nawet eremitów o puchę właśnie oskarżano, wciąż jest to problem w ludzkich kategoriach nierozwiązywalny i można powiedzieć tylko tyle, że drugiego o pychę oskarżać, nie dając wiary jego zaprzeczeniom, to przypisywać sobie kompetencje człowieka przerastające – to właśnie grzeszyć bezmiarem pychy.
Walcząc z urazowością, jaka mojemu tekstowi przypisujesz,odbierasz go jednak w kategoriach klasycznych dla reakcji urazowej właśnie, reagując raczej na słowa niż na myśli, z których zostały wyjęte. Oto napisałem, że różni mnie od Romana Bratnego wiara, że prawie każda kurwa szczerze chciałaby być Królewną Śnieżką, a jawnogrzesznica czasami zostaje świętą, na tę myśl Ty reagujesz okrzykiem: "Tylko nie kurwa, tylko nie kurwa!"
Czy to ma być tak, że przy Sentymentalnej pannie S. nie wolno używać wyrazów kurwa, gnida, czy pawian? Czy mamy przyjąć, że takiego zwierzęcia nie ma? Upewniam Cię, Wiktorze, że istnieją na świecie i pawiany i gnidy i kurwy. I myślę, że naprawdę istotne jest tylko to, czy użyte w porównaniach odniesienia rzeczywiście ułatwią nam zrozumienie świata. Maria Magdalena została uznana za świętą nie stając się jednocześnie kim innym i jeśli ktoś żąda, żeby przedstawiać ją jako świętą Tereskę, sprowadza rzecz do absurdu.
Twój protest jest w tym miejscu zaskakujący, bo kieruje się przeciwko sądom powszechnym i od wieków uznanym. Problem Marii Magdaleny, nawróconego grzesznika i 99 sprawiedliwych, zgubionej drachmy, Damy Kameliowej – te kwestie przez kulturę naszą opisane, przemyślane i uwewnętrznione. Więcej: uważam, że ktoś, kto wątpi, że prawie każda kurwa szczerze chciałaby być Królewną Śnieżką, stawia się poza kulturą śródziemnomorską i to właśnie – moim zdaniem – przytrafiło się Romanowi Bratnemu. O tym zresztą jest mój tekst Cena obecności z 18 numeru "Krytyki" znajdującego się w druku, kiedy piszę te słowa, a który będą mogli już znać czytelnicy tej polemiki, tekst, dla którego punktem wyjściowym były moje o Bratnym rozważania zawarte w Liście do Włodzimierza Marta. Właśnie niewiara w dążenie człowieka ku dobru, które wyczytałem z książek Bratnego stała się dla mnie kategorią pozwalającą objaśnić postawę tego pisarza.
Było dla mnie zrozumiałe, a nawet niesłusznie wydawało mi się oczywiste (niesłusznie, bo Ty tę oczywistość kwestionujesz), że wspominając o problemach 500 dni, mowie o epoce, którą 13 grudnia zamknął nieodwołalnie. Pisałem o tym, że trudno nam było bez zdziwienia i pewnego – jakże ludzkiego- niedowiarstwa patrzeć na ludzi, którzy odnowili się w błyskawicznym tempie. Wydawało mi się zupełnie zrozumiałe, że 13 grudnia i w okresie, który potem nastąpił – odbyła się Wielka Weryfikacja, bo z kolei okres pogrudniowy ciągle jeszcze nie został zamknięty, bo trwa nadal, a twoja osoba, stanowisko i działania są jednym z wyznaczników tej trwałości. Jeżeli jednak mówimy o Marii Magdalenie, to godzi się wspomnieć o świętym Tomaszu, który też nie we wszystko i nie od razu gotów był uwierzyć.
Pora już ten spór kończyć, choć może się okazać, że jesteśmy dopiero u początku sporu. Jeśli tak – to ważne, żebyśmy dokładnie wiedzieli, o co się spieramy. I z tego powodu właśnie, dążąc do najjaśniejszej eksplikacji swojego stanowiska, starałem się posługiwać systemem pojęć zaczerpniętych z Ewangelii, co niech ateuszowi będzie wybaczone, bo intencją moją było używanie języka wspólnego dla obracających się w kręgu kultury śródziemnomorskiej.
Na jej też gruncie wystawiłeś mi rachunek za moje wątpliwości, tak w stosunku do robotników dwunastej godziny, jak i Romana Bratnego. Ważniejsze pozycje tego rachunku to faryzeizm, gotowość ponownego otwarcia Berezy Kartuskiej, bliskość ideowa z Wojciechem Jaruzelskim, Romanem Bratnym, "Trybuną Ludu" i "Żołnierzem Wolności" , a wreszcie - last not least - gotowość utopienia Polski we krwi. Jest więc tak, jak pisze Herbert w Przesłaniu Pana Cogito, który nazwisko swoje wziął od wątpiącego Kartezjusza – nagrodzą cię za to tym, co mają pod ręką. Zgódźmy się, że wiele więcej pod ręką nie miałeś. I nie jest tak, abym nie był gotów na otrzymanie tego rachunku, bo różne rzeczy czytałem już tak o sobie, jak i o swoich przyjaciołach. Jeśli więc mówię, że Twojego tekstu nie rozumiem, to nie tyle ze względu na treść, ale raczej z powodu podpisu.
Ale jest jednocześnie tak, że nie jest to przecież rachunek ani pierwszy ani ostatni. Prawa do wolności myśli, prawa do dawania świadectwa nie dostałem od nikogo w prezencie. I dlatego chętnie płacę ten rachunek. Tak mi się szczęśliwie w życiu złożyło, że w świecie kłamstwa i niewoli, który został mi dany, miałem okazję współtworzyć enklawy prawdy i wolności. Byłem i jestem skłonny tą wolnością się dzielić, ale zrzekać się jej nie mam zamiaru, a nawet nie mam prawa. Owa wolność bowiem to nie zdobycz tylko, ale i dziedzictwo, nie prawo tylko, ale i obowiązek.
A tobie, Wiktorze, dodać do tego chciałbym rodzaj osobistej bardzo dedykacji; oto wydawało mi się, i zdania w tej sprawie nie zmieniłem, że dotknąłem tej trudnej problematyki także i dla Twojego dobra. Nie wiem, jak ułoży się przyszłość, ale wiele jest możliwych wariantów, a o jednym z nich słyszałem już niejednokrotnie. Źle jest w tej chwili w Polsce wszystkim: i tej części społeczeństwa, która stara się w nic nie angażować, i opozycji, i władzy. Myślę, że może się przydać moje korowskie doświadczenie, jeśli by ktoś próbował dziś czy jutro podpisywać nowe porozumienie, jeśli by się znaleźli eksperci ( czy tu też wolisz bez cudzysłowu?) którzy pro publico bono będą żądać, aby drogi do tego porozumienia nie blokowali swoim wtrącaniem się tak znani ekstremiści, jak ci z podziemia, jak np. Wiktor Kulerski, i jeśli się nagle dowiesz, że Twoja dalsza praca, kontynuowanie tego, co robisz od iluś tam lat, nie tylko nie jest już nikomu potrzebne, ale raczej szkodliwe, że chcesz komunistów – akurat skłonnych do świętej narodowej zgody – stawiać pod murem, że obiektywnie Twój udział jest na rękę betonowi, i tak dalej i tak dalej.
Przeto z nadzieją, że Ci się moje korowskie doświadczenie przyda i z przekonaniem, że było moim obowiązkiem podzielić się nim z tobą – dłoń ściskam Jan Walc
październik 1984
« Walc Jan, List do Włodzimierza Marta, Krytyka nr 17, 1984
Tagi: KOR, Kuroń Jacek, Michnik Adam, Etos, Inteligencja, Solidarność, Barańczak Stanisław, 1980, Pałka Zenon, Towarzystwo Kursów Naukowych, Kofman Jan, Kulerski Wiktor, Sentymentalna panna S, Mazowiecki Tadeusz, Geremek Bronisław, Solidarność, 1980, Wujec Henryk, Lipski Jan Józef, Herbert Zbigniew, Miłosz Czesław, Solidarność, Etos, Lewica, Piłsudski Józef, Stan wojenny, Jaruzelski Wojciech