Coś ty komunie zrobił, kapitanie
Nie było chyba jeszcze w Polsce człowieka, którego by tyle milionów ludzi słuchało z równą uwagą, zawisając mu spojrzeniem na wargach jak to się dawniej mówiło.
I on był chyba tego świadom, chyba wiedział, że mówi do nas wszystkich.
A teraz właściwie nie wiemy, co mówił i nawet jeśli ktoś puści to sobie jeszcze raz z magnetofonu – też właściwie nic nie wie. Bo oto słyszeliśmy człowieka, który deklarował gotowość oddania swojego młodego życia za Polską nierozdzieraną konfliktami, który kiedyś, in articulo mortis, słabnącą dłonią napisał na kartce swoją ostatnią wolę: aby jego dzieci wychować na dobrych Polaków-komunistów, człowieka, który w obliczu szubienicy wspomni jedno tylko nazwisko z naszej historii – nazwisko Józefa Wybickiego!
Do kogo mówiłeś, kapitanie? Nie do mnie przecież, chociaż słuchałem cię z uwagą, jaka należy się człowiekowi, któremu stryczek wisi nad głową. Mówiłeś przecież z żarliwością, z jaką nie można chyba mówić w pustkę. Nie rozumiem. Kiedy ty, krew z krwi i kość z kości ubectwa chcesz, aby twoje dzieci wychować na dobrych Polaków-komunistów – co masz właściwie na myśli, ty, na którego rękach jest krew, ty, syn człowieka, który był wysokim funkcjonariuszem UB w czasach, kiedy krew lała się codziennie, czego ty chcesz dla tych swoich dzieci.
Czy to wszystko widzieliśmy naprawdę, słyszeli na własne uszy? Czy to w ogóle możliwe? Czy ubecy od Łaby po Władywostok będą chodzić ze znaczkiem przedstawiającym kapitana i ustawiać jego zdjęcie tam, gdzie my ustawiamy zdjęcia drogich nam ludzi? Czy to jest jeszcze możliwe? Co ty właściwie zrobiłeś, kapitanie?
Już nawet nie na tej szosie, pod osłoną nocy, ale w biały dzień, na sali sądowej, w świetle telewizyjnych jupiterów?
Stanąłeś przed, tym sądem i przed naszymi oczyma jako bezpartyjny szeregowiec, bo usunięto cię z partii i zdarto oficerskie szlify, ale przecież całym swoim zachowaniem umiałeś pokazać, że tak na śmierć, która ci przecież zaglądała w oczy, gotować się potrafi oficer-komunista.
Umiałeś pokazać, że jeśli się jest naprawdę oficerem SB, jeśli się jest naprawdę komunistą, czyjeś tam decyzje o odbieraniu legitymacji czy łamaniu nad głową pałki służbowej /bo w twoim wypadku mówienie o łamaniu szpady byłoby i anachroniczne i niestosowne/ – nie są w stanie zmienić istoty rzeczy.
I właśnie ty najlepiej ze wszystkich umiałeś nam pokazać, co to znaczy być ubekiem-komunistą. A wielu ludzi, i w Polsce i na świecie miało o tobie fałszywe wyobrażenie, które jednak umiałeś zmienić. Tyle było tych niepotrzebnych niejasności, na przykład z humanizmem socjalistycznym. Licealiści mordowali się nad nim w swoich wypracowaniach, czasem czytało się o nim w gazetach – a ciągle nie było jasne, o co właściwie chodzi. Teraz wiemy: humanizmem socjalistycznym kieruje się Służba Bezpieczeństwa, to nasze Ministerstwo Miłości, nie zapominające o spieszczeniach nawet w najtrudniejszej sytuacji, więc czuję się weselej, kiedy wiem, że jeśli będą mi coś przywiązywać do nóg, nie będą to w żadnym wypadku kamienie, ale raczej kamulki.
Ale czy rzeczywiście jeszcze będzie komuś się chciało? Kiedy słuchałem twoich dramatycznych słów, odnosiłem wrażenie, że i ty w to wątpisz, że z tobą, chowanym od maleńkości na najlepszych wzorach, z tobą, nad którego kołyską wisiało zapewne zdjęcie Feliksa Edmundowicza, dumy polskiego ruchu rewolucyjnego, którego pomnika w dzień i w nocy pilnować musi kilku milicjantów, jego ręce nie przybrały naturalnego czerwonego koloru – z tobą odchodzi epoka, jakże brzemienna dla naszego samopoznania.
Tyle już było procesów, w których oskarżano komunistów o najcięższe zbrodnie, w których stawali oni w obliczu śmierci. Nie wiem na ile dokładnie, ale przecież musiałeś znać te historie – reportaż spod szubienicy Fučika, proces Dymitrowa czy Rosenbergów – a teraz wreszcie twój proces ważny, wielki, historyczny i chyba ostatni przed tym wielkim procesem komunistów, który dziś trzeba umownie nazywać norymberskim, bo nie wiadomo, czy odbędzie się w Twerze, Kijowie, Nowogrodzie czy jeszcze gdzieś indziej.
Nie zauważyłeś, że ta epoka, czasy świetności takich jak ty, to już przeszłość, Myślałeś, że zdołasz powtórzyć heroiczną młodość twojego ojca, zrealizować jego sen o pale /znów szpada byłaby nie na miejscu/ – i przyszło ci za to zapłacić dwudziestopięcioletnim wyrokiem. Zawsze myślę z bólem o dinozaurach, o tym strasznym momencie, kiedy ginęły nie umiejąc się przystosować do zmieniającego się świata. Może inaczej po prostu być nie mogło, może takie są nieubłagane prawa przyrody czy historii, ale z drugiej strony, jeśli myśleć o tych spośród nich, które chytrze kombinowały, aby zawczasu wykształcić sobie jakieś płucotchawki, czy jak to się tam jeszcze nazywało – trudno się oprzeć pewnemu niesmakowi – przecież te chytrzejsze dinozaury popełniały rodzaj dezercji, która nie przystoi oficerowi.
Ile się tego przez ostatnie lata naoglądałeś! Próbuję to sobie odtworzyć i zrozumieć, ale trudno sytemu pojąć głodnego, związanemu od zawsze z ideami zyskującymi z dnia na dzień coraz to nowych zwolenników, wyobrazić sobie sytuację człowieka broniącego sprawy przegranej, skazanej na niepowodzenie, człowieka, którego chlebem codziennym jest przypatrywanie się kolejnym zdradom kolejnych towarzyszy, przechodzących do obozu coraz silniejszego przeciwnika. Kiedy się żyje w poczuciu własnej racji, zwłaszcza racji historycznej, nawet trudno sobie wyobrazić strach tych, którzy żyją w poczuciu, że za nimi nie stoi nic, że otaczający świat zagraża ich istnieniu, Twoje życie, kapitanie, wasze życie, było po prostu koszmarem.
Kiedy słuchałem, jak twoi koledzy opowiadali przed sądem, że wszystkie swoje ważniejsze notatki muszą niemal natychmiast po sporządzeniu wrzucać do maszyny tnącej, aby nie dostały się w ręce przeciwnika, który – jak się okazało – nieskrępowanie buszuje po biurkach nawet w samym Ministerstwie Miłości, o czym tak przejmująco opowiadał twój dyrektor, generał Płatek, który na własnym biurku nie może trzymać ważniejszych informacji, żeby mu nie wykradli, kiedy się patrzy na te wszystkie kraty, za którymi musicie się chować, kiedy się widzi, w ile sprzętu do samoobrony trzeba wyposażyć tych biednych chłopców z ZOMO, zanim zaryzykuje się wypuszczenie ich z bezpiecznych koszar w miejsce, gdzie mogliby się zetknąć z groźnymi tubylcami – ogarnia człowieka bezbrzeżne współczucie.
Mówiłeś o tym swoim ciężkim życiu, o służbie w świątek i piątek, zarwanych nocach, braku czasu dla żony i dzieci. I cały ten twój trud zmarnowano. Jak się musiałeś czuć, kiedy zaharowawszy się jak dziki osioł najpierw przy kompletowaniu, a później wnoszeniu na któreś tam piętro na ulicy Chłodnej tej całej amunicji, granatów, papierów – zobaczyłeś jak taki excusez le mot – Kiszczak jednym pociągnięciem pióra przekreśla cały twój finezyjny przecież plan zapuszkowania tego cholernego klechy.
A już przecież miałeś nadzieję, że się to wszystko odwróci, kiedy w grudniową noc resort brał odwet za wszystkie swoje upokorzenia. Ale też to ty właśnie, jako jeden z pierwszych zrozumiałeś, że to tylko pozory, miny, że prawdziwego komunizmu z tego nie będzie. To przecież ty upominałeś się wtedy, aby przy pomocy czołgów i reszty tego całego bezsensownie pętającego się tam i sam sprzętu sprowadzić klechów na miejsce, jakie należy się im w prawdziwie komunistycznym państwie. Kiedy tego nie zrobiono, było już dla ciebie jasne że to drôle de guerre, a nie Blitzkrieg, że tak się wojen nie wygrywa.
Ileż to razy opisywano tragedię, która stała się twoim udziałem, tragedię prawdziwego mężczyzny, którego dłoń zaciska się na rękojeści broni, a rozkaz nie przychodzi, bo los uczynił twoim najwyższym wodzem chuchrowatą kukłę o ciepłych, spoconych rękach, która gorsetem i uniformem żałośnie próbuje pozorować męskość, a cofa się przed każdą godną mężczyzny decyzją. Owszem: słowa; taki mięczak potrafi dużo gadać, umie być mocny w pysku, ale jego słowa nie mają prawdziwego znaczenia – może gotować przeciwnikowi krwawą łaźnię, a gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że to po prostu Stefek Burczymucha.
Z tego wielkiego strachu, który już niemal stanowi tej kukły istotę, bo wszystko zostało mu podporządkowane, będzie krok po kroku ustępować przed każdą groźbą, cofać się przed zapowiedzią strajku, pozwalać klechom hulać jak zechcą i budować co i gdzie im się zamarzy, wypuszczać na wolność połapanych przez ciebie i twoich kolegów najniebezpieczniejszych wrogów... Mówiłeś, że nie mogłeś zachować spokoju, kiedy na to patrzyłeś i trudno cię nie zrozumieć.
Chciałeś tą kukłą, tym Stefkiem Burczymuchą wstrząsnąć, zmusić go, by zachował się jak mężczyzna, dając po prostu przykład – cóż, ledwie wprowadziłeś kraj na drogę, która mogłaby wieść do komunizmu, on z pełną gębą frazesów poszedł w przeciwną stronę; zdecydował się przeprowadzić ten proces, który, jakeśmy już sobie powiedzieli, jest chyba ostatnim. Widzisz, kapitanie, to zawsze takie trudne dla mężczyzny zrozumieć, że ktoś inny nim nie jest i być nie może, i nie dasz rady siłą go do tego zmusić.
Nic z tego nie będzie.
On się może tylko pocić, podglądając cię na monitorze, ale już nic się nie nauczy, a szkód, których narobił, nie da się już naprawić. Kiedy tak popiskuje, zaszywszy się w swoją mysią dziurę, nawet jeśli stara się to robić grubym głosem, jest najwyżej żałosny. Kiedy patrzy na twoją heroiczną postawę, bywa, że go na chwilę ruszy sumienie, zadzwoni do sędziego Kujawy i każe urugnąć tych cholernych korowskich adwokatów, albo każe prokuratorowi Pietrasińskiemu nawrzucać klechom tak, żeby się nawet księdzu Skardze dostało – ale zawsze będzie to tylko mysi pisk.
A ty zostałeś sam. Ty, ostatni komunista.
Nic już nie poradzisz, twoje dzieci komunistami nie będą. To się już w Polsce skończyło i już nikt nie ma siły w to wierzyć. Gdzie te czasy, kiedy prawdą były słowa poety, że partia to ręka milionopalca w jedną miażdżącą pięść zaciśnięta, dzisiaj potrafi ona tylko jak śmiertelnie przerażony skorpion zwrócić swoje żądło przeciwko tobie, ostatniemu komuniście. Tak to jest, kapitanie, schodzisz ostatni. Nie został tam już żaden komunista, ot, tylko trochę szczurów, które zawczasu nie opuściły okrętu, a które jeszcze pokażą niejedną swoją szczurzą sztuczkę. Już zszedłeś. Żegnaj – ze swojej wyspy, na której niespodziewanie wylądowałeś, będziesz teraz patrzeć na klęskę ostateczną, patrzeć jak twój statek bez załogi, sternika i ładunku będzie powoli tonął, aż fale zamkną się nad nim.
Ale ty na zawsze pozostaniesz w mojej pamięci, a ja pozostanę twoim dłużnikiem, bo pozwoliłeś mi zobaczyć to wszystko, czego bym bez twojej pomocy pewnie nie dojrzał i za to dziękuję ci, kapitanie.
podpisane: Jan Biuletyn
« Walc jan, Coś ty komunie zrobił, kapitanie, "Kultura Niezależna”, marzec 1985