Jan Walc, Kto i do czego jest Polsce potrzebny [oraz polemika Teresy Boguckiej i Anatola Lawiny]
Generał Kiszczak apeluje na łamach "Gazety" (nr 294, z dn. 18 grudnia 1990 ) o narodową jedność, szermując imieniem Polski domaga się równych praw dla komunistów, zagrożonych prześladowaniami – słowem, ponownie proponuje ten rodzaj porozumienia, który komuniści mieli nam zawsze do zaoferowania, a który dawno dawno temu Adam Michnik określał jako "porozumienie dupy z batem" .
Jest w tej propozycji istotna nowość: ta oto, że przemyślenia generała drukuje gazeta, której Adam Michnik jest redaktorem naczelnym. A na dodatek nikt ze strony redakcji nie opatruje owych przemyśleń komentarzem.
Doszło do zupełnego pomieszania pojęć i czas najwyższy, abyśmy to dostrzegli. Żądanie, aby w dzisiejszej Polsce traktować tak samo tych, którzy o nią walczyli i tych, którzy z nią walczyli – jest zarówno niemoralne jak głupie. Być może gen. Kiszczak tego nie rozumie, ale takiej możliwości po prostu nie ma. I nie ma takiego stołu, przy którym można by ją dawnym władcom peerelu efektywnie zapewnić.
jeżeliby natomiast zastanawiać się, jaki jest najskuteczniejszy sposób, aby nas dzisiaj przeciw komunistom rozsierdzać – to mam wrażenie, że polega on właśnie na tym, aby nam wmawiać, że między nimi a nami nie ma żadnej różnicy, żeśmy siebie warci, a kombatanci z obu stron powinni sobie podać ręce.
Nie mówię tego bynajmniej z intencją wzywania do krwawych rozliczeń – przeciwnie, jestem za wybaczaniem, ale wybaczać można tylko tym, którzy zdają sobie sprawę ze swojej winy, którzy rozumieją, że czynili zło.
Dzisiaj widać już bardzo wyraźnie, jak wielkie szkody przyniosła nam strategia rysowania z zamkniętymi oczami grubej kreski: tysiące łotrów potraktowały ją jako gwarancję bezkarności, a dla tysięcy porządnych łudzi okazała się ona granicą oddzielającą ich od wymarzonej Polski sprawiedliwej murem, o który rozbiła się ich wola uczestniczenia w jej budowie i nadzieja na jej urzeczywistnienie.
Powoływanie się dzisiaj na kontrakt Okrągłego Stołu jest kompletnym nieporozumieniem i piętrowym oszustwem: komuniści zasiadając do rozmów z opozycją mieli nadzieję zachować władzę, a opozycjonistów uwikłać w swoją grę, skłócić, zablokować i w ten sposób zabezpieczyć się przed groźbą wybuchu, jakiego się obawiali. Jaruzelski rozumiał więcej niż Causescu i stało się sprawiedliwie, że los Geniusza Karpat został mu oszczędzony, ale byłoby rażącą niesprawiedliwością, gdybyśmy zgodnie z zaleceniem gen. Kiszczaka, zaprzestali "dzielenia Polaków na lepszych i gorszych" i zaczęli Jaruzelskiego traktować na równi z Wałęsą czy Bujakiem – ot, po prostu jako uczestników dawnej wojny polsko-jaruzelskiej.
Podczas rozmów Okrągłego Stołu wiele osób żywiło obawy, że już samo siadanie do wspólnego stołu z komunistami jest czymś złym, że odbiera ono ludziom demokratycznej opozycji moralną czystość, która była ich siłą; dziś, kiedy kontrakt ten ulega definitywnej likwidacji, jaką będą nadchodzące wybory parlamentarne, trzeba sobie jasno powiedzieć, że ludzie opozycji decydując się na ów kontrakt wybierali mniejsze zło, i że do tego, aby zasiąść przy jednym stole z twórcami stanu wojennego, zmusiła ich wyjątkowo niebezpieczna sytuacja społeczna.
Lepiej jest rozmawiać niż strzelać, ale to jeszcze nie znaczy, że rozmawiać jest na pewno dobrze. Z terrorystami, którzy porwali niewinnych zakładników, wszyscy na ogół chcą rozmawiać i jeszcze dbają o to, żeby się podczas tych rozmów uśmiechać i mówić możliwie aksamitnym głosem, ale robi się to tylko po to, aby uniknąć przelewu krwi – a ostatecznie terroryści albo odlatują do innych terrorystów za granicą albo lądują za kratkami. I nikt nie ma pretensji do szefa delegacji rządowej, który podczas rokowań wszystko im obiecywał. Oczywiście – nikt poza terrorystami, którzy do wszystkich i o wszystko mają pretensje.
A warunkiem pokoju społecznego nie jest bynajmniej zablokowanie rozliczeń – przeciwnie: o pokoju społecznym będziemy mogli mówić wtedy, kiedy będziemy mieli poczucie, że gdzieś wśród nas nie kryją się terroryści. I kiedy będziemy mieli poczucie, że w naszym kraju panuje sprawiedliwość. A nie będzie pokoju społecznego, jeśli będziemy żyć w przekonaniu, że w naszym kraju możliwa jest bezkarność – i muszą o tym pamiętać politycy i publicyści, którzy obawiają się, że dokonywanie rozliczeń przymnaża gniewu i nienawiści. Jest odwrotnie: nienawiść i gniew budzi publicznie demonstrowana bezczelność, jakiej wyrazem jest wydrukowany w "Gazecie" tekst Czesława Kiszczaka.
Teresa Bogucka, Jaka Polska jest nam potrzebna[polemika z Janem Walcem], 3 stycznia 1991, "Gazeta Wyborcza"
Pytanie: kto i do czego jest Polsce potrzebny bardzo dobrze brzmiałoby w czasie rewolucji. W trakcie zmagań słowo "Polska" oznaczałoby pewien ideał, o który walczy oto kolejne pokolenie.
Walczy, by Polska była Polską czyli wcieleniem Sprawiedliwości, Braterstwa i innych pięknych rzeczy. Takiej wymarzonej Polsce nie byliby potrzebni przeciwnicy rewolucji. Byłby wyraźny front oddzielający bojowników słusznej sprawy od wrogów i reszty, potem byłoby radosne zwycięstwo, tańce na ulicach i poczucie, że zaczyna się nowa era.
Potem byłby sąd nad pokonanymi, wyrównanie krzywd i niesprawiedliwości. Nasza rewolucja różniłaby się na pewno od wszystkich innych tym, że w końcu zaczęlibyśmy budować demokracje.
Demokracja zaś polega na tym, że wszyscy obywatele mają takie same prawa bez względu na przeszłe zasługi czy winy.
Los chciał, ze potoczyło się inaczej, komunizm nie został pokonany, tylko się rozlazł. Właściciele PRL oddali władzę. Żadnych burzonych więzień, zdobywanych - barykad, przełomowych dat, tylko od razu, z marszu demokracja i państwo prawa.
i odczuwamy najróżniejsze psychologiczne skutki tego nienaturalnego obrotu rzeczy.
Wśród nich ową irytację, której dął wyraz Jan Walc, przy czym wyraźnie denerwuje go nie tyle to, że generał Kiszczak chodzi wolny zamiast siedzieć w kazamatach z powodu funkcji sprawowanych za ancien regime’u, ile to, że ma dobre samopoczucie, które pozwala mu domagać się równego traktowania na arenie publicznej.
No bo i denerwują ci wszyscy sekretarze, prezesi, naczelnicy, którzy wysługiwali się absurdom systemu, strzegli go i bronili jak niepodległości, sami żyjąc w nim wygodnie. Dziś kręcą interesy, tworzą spółki, przechodzą w wyborach samorządowych, wygrywają konkursy na dyrektorów. Niektórzy z nich kradli, inni wykorzystywali okłady, jeszcze inni zapewne stworzyli swe firmy uczciwie. Ale wszyscy pospołu mają owo świetne samopoczucie, nie noszą pokutnych worów, nie mówią choćby "myliliśmy się" i jedynie generał Jaruzelski powiedział "przepraszam" . Podobnie denerwują dzienni- karze, którzy jeszcze niedawno pisali donosy, a teraz lekko przenieśli swe moralne oburzenie z ekstremy na oprawców z NKWD, hochsztaplerzy naukowi, którzy latami mącili ludziom w głowach, artyści, którzy dopiero co byli ozdobą WRON-y. Dziś oni bez mała wszyscy kręcą się po scenie publicznej bez żenady i żądają równego traktowania.
Otóż trzeba powiedzieć z cala otwartością — państwo prawa wobec większości takich ludzi jest obojętne. Zakłada, że rozrachunki mogą się odbywać tylko przez indywidualne procesy, a ci, którym przestępstw się nie udowodni mają możność uczestniczyć w życiu zawodowym i publicznym stosownie do kwalifikacji czy poparcia, jakie zdobędą. Prawo było i będzie zawsze bezradne wobec ludzkich wad i słabości jak brak samokrytycyzmu, bezczelność, koniunkturalizm, tchórzostwo, cynizm, cwaniactwo. A to są cechy. które komunizm nagradzał i rozwijał
Gruba kreska wcale nie gwarantuje przestępcom bezkarności, ale i oczywiście nie czyni takiej sprawiedliwości, jakiej daremnie oczekujemy od losu: ze grzechy i wady będą ukarane, a cnoty i zasługi nagradzane.
Natomiast nie przewiduje tego, co dałaby nam rewolucja; odpowiedzialności całej warstwy politycznych beneficjentów systemu komunistycznego. Na gruncie obowiązującego prawa jest to niemożliwe.
Walc twierdzi, że póki takie rozliczenie nie zostanie zrobione, w Polsce nie będzie spokoju społecznego.
W trakcie kampanii wyborczej zwolennicy Lecha Wałęsy mówili podobnie. Jarosław Kaczyński pisał, że ludzie widząc, że profitenci dawnego systemu w nowym się mają nawet lepiej, popadają w stan frustracji, która może się zmienić w populistyczny ruch. A Jacek Kurski dodawał, że ludzie będą zdolni do nowych wyrzeczeń, gdy przekonają się, ze sprawcy ich cierpień — nomenklatura, cierpi nędzę nie mniejszą niż oni.
Jak widać, taka diagnoza stanu świadomości stawiana jest niezależnie od podziałów politycznych, a mimo to na- suwa się pytanie, czy jest ona słuszna.
Sejm oprócz ustawy samorządowej dal społeczeństwu dwie wyraźnie mierzące w nomenklaturę: o spółdzielczości i o dochodzeniu zwrotu majątku przejętego przez spółki, Jak wiadomo, spółdzielcy, samorządy, rady pracownicze, czyli ci bezpośrednio zainteresowani, ich nie wykorzystują.
W sondażu po pierwszej turze kampanii wyborczej, w której siekiera waliła w grubą kreskę, a spod niej uciekały czerwone mrówki, na pytanie: czym przede wszystkim powinien się zająć prezydent, tylko 6 proc. badanych wymieniło rozliczenie nomenklatury, A wreszcie, Leszek Moczulski, jedyny, który w tej sprawie posunął się do konkretów i obiecał trybunały specjalne, dostał 2,5 proc. głosów, podczas gdy Tymiński, który nomenklatury wręcz bronił, miał wynik 10 razy lepszy.
Wszystko to razem nasuwa taką uwagę, iż nie należy swoich przeświadczeń przedstawiać w zdaniach zaczynających się od słów "ludzie uważają". Było to uzasadnione, jak długo elity mówiły w imieniu zakneblowanego społeczeństwa, ale w wyborach ono się wypowiedziało. Większość jest obojętna lub niechętna rozliczeniom.
Ta większość oczywiście może nie mieć racji. W końcu pół roku temu bardzo niewielki odsetek respondentów uważał, że trzeba natychmiast zmienić prezydenta. Przypomnijmy więc, ze i w kwestii rozrachunków może nastąpić zmiana nastawienia opinii publicznej i postawimy pyta- nie, które jakoś wszyscy wymijają: jak to zrobić? Zmienić ustawodawstwo, które pozwoli zdefiniować kategorie profilentów PRL i zawiesić ich prawa publiczne, póki nie złożą satysfakcjonującej samokrytyki?
Dokonać im konfiskaty ponadprzeciętnych majętności ? Usunąć ze wszystkich odpowiedzialnych stanowisk i wprowadzić zakaz ich obejmowania?
Powołać specjalne trybunały z uproszczona procedura?
Czy raczej przyjąć wariant w pełni rewolucyjny, ludność organizuje się oddolnie, by po uważaniu karać winnych w zasięgu ręki.
Wzywanie do tego, by dokonała się historyczna sprawiedliwość trzeba ukonkretnić odpowiadając na pytania: wobec kogo?, jak?, czyimi rękami?
I zastanowić się, jak będzie wyglądali Polska, jeżeli przystąpimy do takich historycznych porachunków.
Anatol Lawina, Kto się czego boi – [list do redakcji], Gazeta Wyborcza nr 6, 1991
Do zabrania głosu w "Gazecie Wyborczej" sprowokowała mnie polemika, miedzy Janem Walcem i Teresą Bogucką, która opublikowana została na łamach "Gazety Wyborczej" 3 stycznia br. [1991]
Nie ulega wątpliwości, że list gen. Kiszczaka o tym, ze czas skończyć z rozliczaniem przeszłości, był prowokacją polityczną. Opublikowanie tego listu w "Gazecie Wyborczej" przed zaprzysiężeniem Prezydenta, do tego bez komentarza jest decyzją polityczną dużej wagi i jest elementem tożsamości politycznej "Gazety°. Tekst Jana Walca odebrałem jako protest przeciwko takiej tożsamości. Rozumiem, te poczuł się do tego upoważniony Jako ten, który przez wiele lat wspólnie ze środowiskiem związanym z "Gazetą" walczył o demokratyczną Polskę i społeczeństwo obywatelskie.
Oczywiście brak komentarza do listu gen. Kiszczaka, a opublikowanie długiego komentarza do stanowiska Jana Walca jest jednoznacznym faktem politycznym. Mam prawo przypuszczać, że za tekstem Teresy Boguckiej kryje się stanowisko redakcji.
Rożnica między tekstami, tak naprawdę, wynika z różnicy zagrożeń, jakie widzą Jan Walc i Teresa Bogucka. Każdy ma prawo walczyć z takimi zagrożeniami, jakie widzi, i ustanawiać odpowiednią hierarchią między tymi zagrożeniami. Może nawet walczyć z urojonymi zagrożeniami. Musi mieć jednak świadomość, że w ten sposób buduje swoją tożsamość polityczną. Solidaryzuję się ze stanowiskiem Jana Walca, że zagrożenia wynikające z bezkarności i nieodpowiedzialności, z nierozliczenia funkcjonariuszy administracji państwowej i samorządowej dla tworzącego się państwa demokratycznego są większe niż zagrożenia z wydumanego polowania na czarownice i chęci odwetu.
Tak samo zgadzam się z jego tezą, że bezkarność i nieodpowiedzialność wyżej wymienionych funkcjonariuszy będzie zwiększać niepokoje społeczne i koszty przechodzenia do normalnie funkcjonującego państwa z gospodarką rynkową.
W przeciwieństwie do Jana Walca ze spokojem przyjmuję do wiadomości fakt, że byli towarzysze wspólnej walki o demokratyczną Polskę są dla "Gazety Wyborczej" większym zagrożeniem dla tych przemian niż byli prominenci i funkcjonariusze komunistyczni.
Nie widzą powodów spierania się o to, czyja tożsamość i postawa jest bliższa etosowi "Solidarności" . Dziwię się swojemu przyjacielowi Janowi Walcowi, że zanim wysłał swój tekst do "Gazety Wyborczej" nie odpowiedział sobie na pytanie — po co?
Anatol Lawina, działacz przedsierpniowej opozycji demokratycznej i podziemnej "Solidarności" , od roku — na wniosek OKP — dyrektor Zespołu Analiz w NIK.
Jan Walc, Z dziejów infamii w Polsce[polemika z Teresą Bogucką i Anatolem Lawina], Wokanda, 17 lutego 1991
W "Gazecie Wyborczej" z 18 grudnia ub.r. gen. Kiszczak napisał, że czas skończyć z dzieleniem Polaków na lepszych i gorszych w zależności od tego, czym się w życiu zajmowali, i zacząć traktować wszystkich po równo. Pozwoliłem sobie napisać krótki artykulik, w którym wyrażałem zdziwienie, iż tego rodzaju teksty i to takiego autora "Gazeta" na swoich łamach publikuje bez słowa komentarza; tekst mój ukazał się w "Gazecie Wyborczej" z obszerną polemiką Teresy Boguckiej 3 stycznia br.[1991]
Były następnie listy czytelników i artykuł Andrzeja Osęki, jednak na moją polemikę z Bogucką zabrakło miejsca; zaproponowano mi usunięcie 2/3 tekstu, na co się nie zgodziłem i jego opublikowanie zaproponowałem redakcji "Wokandy" .
Teresa Bogucka polemizuje z moimi poglądami na temat "grubej kreski" z pozycji jednoznacznie ekstremistycznych: powiada, iż wobec winnych tego wszystkiego, co się tutaj przez ostatnie pół wieku działo, zastosować można albo sąd doraźny, z finałowym wieszaniem na latarni, albo zasadę pełnej bezkarności. Ekstremizm w każdej postaci jest mi głęboko obcy, także wtedy, gdy robi humanistyczne miny. Wydaje mi się, że jest to postawa zdecydowanie niebezpieczna: groźba destabilizacji tkwi bynajmniej nie tylko w rewolucyjnym egzekwowaniu sprawiedliwości, lecz również w oświadczaniu, że sprawiedliwości nie będzie.
Pomysłem zupełnie szczególnym wydaje mi się budowanie "państwa prawa" w ten oto sposób, że oświadcza się na początek, iż prawo sankcjonuje niesprawiedliwość i nie ma mowy, aby mogło być inaczej. Prawo, które jest naszej budowy fundamentem, powiadają architekci, ma to do siebie, że jest bezsilne wobec zła, a bezkarność winnych ma nam sprawić satysfakcję, będzie bowiem oczywistym dowodem, iż wznieśliśmy się na wyższy szczebel rozwojowy. Bardzo mi przykro, ale w tym momencie ekstremiści od grubej kreski przekraczają zarówno granice moralności, jak zdrowego rozsądku i dlatego będę krzyczał-jak napisał niegdyś w sytuacji podobnego zagrożenia Adam Michnik.
Lata pożycia z komunizmem powinny były uczynić nas wszystkich szczególnie wrażliwymi na manipulacje językowe – musi o tym wiedzieć Teresa Bogucka, autorka znakomitej analizy kampanii propagandowej po wydarzeniach radomskich, zamieszczonej przed laty w "Aneksie" – a jednak sama próbuje stosować starą i zgraną sztuczkę: aby uniknąć powiedzenia prawdy o ludziach, których nasza polemika dotyczy, nazywa ich "profitentami" . Takiego wyrazu w polszczyźnie nie ma i rzeczywistość językowa natychmiast pokazuje publicystce język: w druku "profitenci" zamieniają się w "profilentów" , ponieważ ani zecerzy, ani korektorzy utworzonego przez Bogucką wyrazu nie znają, i w ten oto nieoczekiwany sposób powtarza się to, co miało miejsce w słynnym haśle "Syjoniści do Syjamu" .
Tu nie chodzi o żadnych "profitentów" , tak jak w Marcu nie chodziło o żadnych syjonistów, i niechże z lat walki z komuną pozostaną nam doświadczenia, których wtedy nabyliśmy, a w szczególności to doświadczenie najważniejsze, dla którego nasz ówczesny kolega z redakcji "Krytyki" , Vaszek Havel, znalazł tę wspaniałą formułę: ż y c i e w p r a w d z i e.
Więc bardzo proszę, żeby mi nie wmawiać, że wzywam do wieszania komunistów na latarniach – tak się przypadkiem złożyło, że na oblanym benzyną posterunku milicji w Otwocku miałem szansę sprawdzić, że dążeniu do linczu gotów jestem przeciwstawić się nie tylko bezpiecznymi środkami publicystycznymi – ja tylko jestem za tym, aby pamiętać o tych wszystkich, którzy skrzywdzili człowieka prostego. Dla pamięci zostało to nawet wyryte na gdańskim pomniku.
Gruba kreska, na którą powołuje się gen. Kiszczak, żądając, aby wszystkich traktować równo, prowadzi prostą drogą do przestępstwa: każdego, kto by się ważył porównać mnie do Czesława Kiszczaka, oskarżę o zniesławienie (art. 178 §1 k.k.) i nie ma takiej możliwości, abym tego procesu nie wygrał.
I to jest w całej sprawie najważniejsze, oto bowiem swoim postępowaniem piszemy dzisiaj kolejny rozdział dziejów honoru w Polsce , a dzieje honoru nierozerwalnie wiążą się z dziejami infamii, wobec której żądanie nazwania jej po imieniu jest naprawdę moralnym minimalizmem. Niezwykłe, że poszukując moralnych uzasadnień dla politycznej decyzji, na mocy której postanowiono członkom byłej nomenklatury zapewnić bezkarność, częstokroć odwoływano się do chrześcijańskiej zasady wybaczenia, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jaka tu czyha pułapka: kościół nie udziela rozgrzeszenia bez aktu skruchy – a hasło grubej kreski wywołało ze strony byłych władców peerelu raczej akty buty.
Jej niewiarygodnym wprost przykładem jest sprawa sądowa, jaką Kazimierz Kąkol wytoczył Agnieszce Maciejowskiej, która w audycji radiowej dała wyraz swojemu oburzeniu, iż Towarzystwo Polsko-Izraelskie zaprosiło do udziału w dyskusji o Marcu 68 człowieka będącego uosobieniem ówczesnej antysemickiej nagonki. Pani Maciejowska zadała retoryczne pytanie, czy prezes Szczypiorski organizując dyskusję na temat holokaustu byłby gotów zaprosić do udziału w niej Adolfa Eichmanna, przy czym zastrzegła, że Eichmanna i Kąkola nie porównuje, pamiętając, iż Kąkol nikogo do gazu nie posłał.
I Kazimierz Kąkol zwraca się do sądu, aby ten w imieniu Rzeczypospolitej bronił jego dobrego imienia przed panią Maciejowską. "O czasy! O, obyczaje!" – krzyczał w tego rodzaju sytuacji Marek Tuliusz, i ja też – jak uprzedzałem – będę krzyczał, i to tym bardziej, że prasa ów proces starannie przemilczała, chociaż Kąkol go w pierwszej instancji wygrał, czego jako żywo nie da się określić jako zdarzenie normalne.
Zjawiska z dziedziny patologii społecznej mają to do siebie, że nawet najdrastyczniejsze i najbardziej bulwersujące spośród nich pojawić się mogą tylko w klimacie przyzwolenia ze strony istotnej części społeczności, przeciw której się zwracają.
Takim właśnie bulwersującym przejawem pomieszania pojęć było skierowane przez Kazimierza Kąkola do organów wymiaru sprawiedliwości żądanie obrony jego dobrego imienia. Przypomniało mi to dowcip z lat powojennych, mówiący o tym, jak do urzędu, zajmującego się zmienianiem nazwisk, zgłosił się obywatel Adolf Dupa. "Pan chce zmienić nazwisko?" – zapytał domyślny urzędnik. "Nie, imię" – odparł petent.
"Dobre imię" Kazimierza Kąkola jest tego rodzaju, że jeżeli dziś do odnośnego urzędu zwróci się jakiś obywatel Kąkol z żądaniem, aby mu zmienić nazwisko, aby nikt nie podejrzewał, że ma on coś wspólnego z Kazimierzem Kąkolem, urząd będzie musiał zadośćuczynić jego prośbie, ustawa bowiem mówi wyraźnie, że każdemu wolno pozbyć się nazwiska, które by go hańbiło. Z dobrodziejstwa ustawy mógłby zapewne skorzystać nawet i sam Kazimierz Kąkol, gdyby zechciał nazwisko zmienić i dokonać niesławnego życia jako anonimowy emeryt. Jak doszło do tego, że ktoś taki jak Kąkol śmie od sądu Rzeczypospolitej domagać się ochrony swojego plugawego imienia? On, będący jednym z motorów takiego obrzydlistwa, jakim była antyinteligencka kampania 1968 roku, awansowany za swoje w niej osiągnięcia na szefa szkoły kłamstwa, jakim był Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, później zaś przesunięty na jeszcze ważniejszy odcinek – do współpracy z pułkownikiem Pietruszką i podobnymi mu osobnikami nad zwalczaniem kościoła katolickiego?
Tak patologiczne zjawisko nie mogło wystąpić w naszym życiu społecznym bez głębszej przyczyny, trzeba przeto zapytać, kto tak ośmielił Kąkola, że ten zdecydował się na swój bezczelny gest. Musimy sobie przede wszystkim powiedzieć kilka rzeczy elementarnych, spośród których najważniejsza jest ta, że nasi rycerze okrągłego stołu zapomnieli najwyraźniej, z kim toczyli
i wygrali – swój bój. Kiedy pojedynek toczy ze sobą dwu szlachetnych rycerzy, wyznawców tego samego kodeksu honorowego – to jest to zupełnie inna sytuacja niż ta, kiedy rycerz walczy z ohydnym smokiem, zajmując się działalnością poniekąd asenizacyjną.
I w sposób oczywisty inaczej postępuje się z pokonanym rycerzem niż z pokonanym smokiem. W naszej sytuacji mamy jednocześnie do czynienia ze zjawiskiem zupełnie naturalnym, jakim jest odrastanie obciętych smoczych głów i ze zjawiskiem nadprzyrodzonym, jakim jest przemiana smoka w szlachetnego rycerza. Na naszych oczach materializują się zjawiska ze złego snu: taki sen, w którym Kazimierz Kąkol jest przyzwoitym człowiekiem, może się przyśnić – jako życzeniowy – jemu samemu, więcej, może się przyśnić i mnie – jako koszmarny, ale kiedy przestajemy odróżniać sen od jawy, to to się nazywa paranoja.
A dla paranoi charakterystyczna jest żelazna logika: bo oto smok mówi tak: siedziałem przy jednym stole z rycerzami, a wiadomo, że rycerze nie siadają do stołu ze smokami, z czego w oczywisty sposób wynika, że ja sam jestem rycerzem, a nie żadnym smokiem. I zaczyna się robić głupio i nieprzyjemnie, bo jak zwykłe w obcowaniu z wariatami – nie wiadomo, jak się właściwie zachować. A co dopiero, kiedy na paranoję zapadł smok? Najbardziej niestosowne wydaje się w tej sytuacji używanie kopii, tarczy i koncerza, czyli zwykłych środków antysmoczych, bo widząc je w naszych rękach smok tylko głębiej się w swoją paranoję zapada i bardziej wierzy, że sam jest rycerzem; wydaje się, że znacznie lepiej chlasnąć go po kłębach mokrą ścierką z okrzykiem "A pódzies!" , co może przywrócić mu poczucie rzeczywistości.
To wszystko, co się dzieje w smoczych łbach, które odrastają jak spółki nomenklaturowe, nie jest ani specjalnie ciekawe, ani szczególnie ważne - póki nam samym nie zaczyna się w głowie mącić. A mam wrażenie, że pomąciło się w głowach od tych smoczych wyziewów naszym rycerzom okrągłego stołu, doskonale znającym rycerski kodeks, jak choćby autor fundamentalnej pracy o dziejach honoru, i nie mogąc przeboleć, iż siedli do stołu ze smokami, wewnętrznie paląc się ze wstydu, próbują teraz ratować sytuację wmawiając wszem i wobec, że siedzieli przy stole z rycerzami.
Ta droga prowadzi donikąd. Komuniści sami skazali się na infamię, dokonywali bowiem przez dziesięciolecia czynów haniebnych. I jest szkodliwą naiwnością, kiedy próbuje się tego nie dostrzegać, a ich działania mające na cełu ratowanie własnej skóry traktuje jako przejawy nawrócenia. Piszę te słowa w chwili, kiedy komunistyczny laureat pokojowej Nagrody Nobla śle czołgi i komandosów do Wilna, Rygi i Tallina; do nieszczęść, jakie spadają na naszych braci Bałtów dokłada się jeszcze zupełnie niepotrzebnie – kompromitacja ważnego dła nas wszystkich symbolu, jakim jest pokojowa Nagroda Nobla.
Pyta Anatol Lawina, po co piszę o tym wszystkim na łamach "Gazety Wyborczej" przypisując jej redaktorom postawę świadomego wiązania się z byłymi wrogami przeciw dawnym towarzyszom wałki Otóż ja mam do "Gazety" stosunek podobny jak do norweskiego parlamentu: mimo oddalenia wiele sympatii i uznania dla szeregu pozytywnych dokonań, więc martwię się, kiedy głupstwa robi Storting, i kiedy "Gazeta" pozwała gen. Kiszczakowi obrażać na swoich łamach porządnych ludzi hańbiącymi porównaniami. Uważam, że są to błędy, za które potem wszyscy płacimy.
I uważam, że żyjemy w ciężkich czasach, kiedy nie stać nas na rozrzutne trwonienie autorytetów, których nadmiaru bynajmniej nie mamy. Bo autorytety owe to dobro społeczne wspólne, a angażowanie ich w skazane na niepowodzenie próby chronienia infamisów przed infamią wiodą nas do zła, znacznie łatwiej bowiem autorytet stracić niż zbudować.
Teresie Boguckiej wydaje się, że musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, co robić z komunistami – ja sądzę, że pytanie to jest źle postawione, naprawdę bowiem pamiętać trzeba tylko o tym, czego z nimi robić nie należy. W szczególności nie należy się z nimi zadawać ani o nich troszczyć. Zapracowali sobie bowiem zaiste na los cięższy niż ten, który stał się ich udziałem i muszą go umieć znieść. I nie należy tłumić opinii publicznej, która jest w tej sprawie dosyć klarowna, ani żywić złudzeń, że przemilczanie zła może wieść ku dobru.
Bowiem to opinia publiczna właśnie powinna być w tej sprawie instancją ostateczną. Komuniści nie mają dziś w Polsce dobrego imienia i jest to skutkiem ich własnych działań. Ale pamiętajmy, że dobre imię można sobie zbudować, i to nawet wtedy, jeśli się ma życiorys nieźle zabazgrany - historia zna setki i tysiące takich przykładów, a wiele z nich to polskie przykłady współczesne – wymaga to jednak uznania swoich błędów i cierpliwego dążenia do ich naprawienia.
Budowanie sobie dobrego imienia to długa i ciężka praca, na pewno często nieprzyjemna, bo ludzie długo pamiętają swoje krzywdy i mają do tego prawo, a wszystkim członkom byłej nomenklatury, którzy chcieliby się kiedyś dobrym imieniem cieszyć, trzeba przypomnieć jeszcze jedną smutną dla nich prawdę: otóż dobre imię to nie jest coś, co dostaje się na talony od aktualnych dysponentów władzy, tu decyduje tylko i wyłącznie opinia publiczna.
« Walc Jan, Kto i do czego jest Polsce potrzebny,