Nie zamieszczam tego tekstu w „Gazecie Wyborczej". Nie dlatego, że mam coś przeciwko niej. Przeciwnie, lubię ją, ale nie należę do grona autorów „Gazety”, nie wydrukowałem tam żadnego tekstu; tak się złożyło. Tymczasem sprawa, o której zamierzam pisać, coraz bardziej przypomina kłótnię w rodzinie. Czy jakakolwiek rodzina lubi, gdy w jej kłótnie wdaje się ktoś nieproszony? Wówczas raczej zwiera szyki.
1.
A rzecz dotyczy dwu ściśle powiązanych ze sobą spraw. Najpierw artykułu Ryszarda Przybylskiego „Degrengolada" („Gazeta" 254), gdzie książka Jana Walca o Mickiewiczu została potraktowana jako symptom szerszego zjawiska — upadku polskiej humanistyki i zagrażającej nam plagi kombatanctwa. Potem — późniejszych reakcji na ten artykuł wydrukowany w „Gazecie" (Dawida Warszawskiego, Stefana Bratkowskiego, Wiktora Woroszylskiego i samego Jana Walca). W reakcjach tych wspólny jest ton zawodu pod adresem („naszego" — jak piszą wszyscy polemiści, wprost lub implicite) pisma: dlaczego „Gazeta" zamieściła napaść na Walca, skoro on tak dobrze drukował ulotki?
W jedynej swojej w pełni autorskiej książce, jeszcze z powielacza („Zostaje kantyczka. Eseje z pogranicza czasów . Oficyna Literacka 1987), próbowałem wprowadzić rozróżnienie między drukowaniem ulotek a uprawianiem literatury. Wtedy było to myślenie pod prąd. Ale nawet wówczas nie czułem takiego oporu materii (mogło to być przecież potraktowane jako kłótnia w rodzinie) jak dziś, kiedy w replice Wiktora Woroszylskiego („Gazeta" nr 264), którego przecież szanuję i cenię, czytam: „Zdumiewa (...) że podobnie stylizowany wizerunek opozycji lat 70 i 80 zaprezentowany został obecnie na kolumnie kulturalnej »Gazety Wyborczej«, pisma stworzonego i wciąż jeszcze współredagowanego rzez ludzi z tego właśnie fatalnego kręgu, tej »barbarzyńskiej subkultury«, w której funkcjonowały takie destrukcyjne instytucje, jak »Tygodnik Mazowsze«, Niezależna Oficyna Wydawnicza, kwartalnik »Krytyka«, miesięcznik »Kultura Niezależna« (dalej jest cała lista niekwestionowanych zasług) zdumiewająca właściwie? pokora? masochizm? nazwijmy to wielkodusznością formacji, która pokornie przyjmuje obelgi i pomówienia, i ani piśnie w obronie tego, na czym strawiła, nierozumna, kilkanaście lat życia."
Gdybym w stworzonej przez Woroszylskiego hierarchii wartości miał opowiedzieć się po stronie Przybylskiego, a nie Walca, zostałbym „ptakiem", co własne gniazdo kala. Na dodatek nie drukowałem — co prawda, to prawda — ulotek... Za całym, pozornie obiektywnym artykułem kryje się pogróżka i zarepetowany pistolet, jego, Woroszylskiego wspomnienie z dzieciństwa. Ludzie na starość wracają do pejzaży młodości: z taką samą wiarą i przekonaniem Woroszylski pisał swoje pierwsze teksty.
Wszyscy dotychczasowi polemiści Ryszarda Przybylskiego potraktowali go jako kogoś, kto chce przerwać tańczenie koło (ta aluzja do Kundery powinna być dla nich zrozumiała, bo owa lektura należała do opozycyjne- go wykształcenia). Tymczasem on, Ryszard Przybylski, nie występuje przeciwko drukowaniu ulotek, lecz zadaje pytanie zdecydowanie prostsze, przynajmniej ze swego punktu widzenia, którego nigdy nie będą w stanie podzielić oni: czy drukowaniem ulotek można zastąpić smak literacki?
2.
Czas na przedstawienie osób dra- matu. Bo jest to — w dosłownym sensie tego słowa — dramat.
Ryszard Przybylski, profesor, pracownik Instytutu Badań Literackich, laureat tegorocznej nagrody Jurzykowskiego; autor ośmiu wspaniałych książek oraz tłumaczeń Dostojewskiego i Mandelsztama. W tej chwili PIW zerwał z nim — z powodów finansowych, nie stać PIW-u na Przybylskiego — umowę na wydanie książki o „Dziadach” Mickiewicza. Fragment o Wielkiej Improwizacji, który ukazał się parę lat temu w „Twórczości”, pozwala mniemać, że dzieło to rewolucjonizuje nasze wyobrażenia o Mickiewiczu. Rzecz nie bez znaczenia w tym sporze: upolityczniony Mickiewicz znajduje wydawcę, na Mickiewicza potraktowanego serio nie ma pieniędzy.
I Jan Walc. Świetne publicystyczne pióro, początkowo ostrzone na łamach „Polityki", później „Biuletynu Informacyjnego " (niedawno te teksty ukazały się w bibliotece „Krytyki"). A gdy opozycja okrzepła, zajął się tym, co chyba w głębi ducha uważał za swoje powołanie — literaturą, wymierzając jej sprawiedliwość przy pomocy jednoznacznie politycznych kategorii.
Dur padł wtedy na większe od niego umysły, skądinąd rozsądny Włodzimierz Bolecki pisywał pod pseudonimem Jerzy Malewski teksty składające się na trudną do czytania dziś książkę „Widziałem wolność w Warszawie” choć równocześnie kończył znakomitą pracę naukową. W tym znamię czasu, a znamię jest zawsze ułomnością i nie należy traktować go jak stygmatu zesłanego przez Pana Boga.
Dur padł i na Walca: zaczął uprawiać ostrą i niesprawiedliwą publicystykę literacką, którą coraz częściej traktował jako pisanie „samej prawdy". Dlatego rok czy dwa lata temu na warszawskiej polonistyce ogłosił konwersatorium, które miało się zajmować ocenianiem politycznej prawomyślności powojennych pisarzy. Dlatego na łamach „Kultury Niezależnej", której był w latach osiemdziesiątych czołowym autorem, wywodził całą twórczość Iwaszkiewicza z jego nienawiści do kobiet powodowanej homoseksualizmem. Gdyby nie wyprowadzał reszty twórczości Iwaszkiewicza z „Ody do Bieruta". Gdyby nie tłumaczył tak samo całej twórczości Dąbrowskiej, także sprzed wojny, wizytą w Belwederze. U Bieruta, Berii i Bermana, bo to aliteracyjnie się zgadza.
W tym pustym i upadłym czasie, jaki zafundował nam stan wojenny, mówiono o dwu wielkich książkach o Mickiewiczu. Pierwszą podobno pisał Hamilton, drugą z kolei Jan Walc. Pierwsza szybko zaczęła pojawiać się w odcinkach w piśmie Koźniewskiego „Tu i Teraz” pod godnym siebie tytułem „Szczurowisko". Druga ukazuje się dopiero tu i teraz.
A prawdziwa lektura Mickiewicza, przeprowadzona w latach osiemdziesiątych, ciągle czeka na wydanie.
3.
Humanistyka, co by o niej nie mówić, nie jest demokratyczna. Kiedyś myślałem, że jest pluralistyczna, ale teraz wiem, że też nie. Po prostu, jak mówi Pismo (Mt. 25): są panny mądre i są panny głupie.
Przybylski wystawił ocenę Walcowi. Negatywną. I gołosłowną — jak twierdzą niektórzy. Zapominając, że rzeczowe argumenty przedstawiła już wcześniej prof. Alina Witkowska (Polityka 40) i że miał po temu prawo z racji swego fachowego dorobku.
Gdybym był Walcem i moja sława brała się z drukowania ulotek, a Ryszard Przybylski, niekwestionowany autorytet w dziedzinie, którą — bo drukowałem ulotki — zajmowałem się tylko dorywczo, wystawił mi taką ocenę, jaką wystawił, zająłbym się tym, co umiem najbardziej: znów zacząłbym wydawać ulotki, choćby w piątym obiegu. Tak zresztą kiedyś zrobił Mickiewicz przystępując do wydawania „Trybuny Ludów” .
Byłoby to rozwiązanie mickiewiczowskie. Niestety, Jana Walca nie stać nawet na rozwiązanie sienkiewiczowskie: kończ waść, wstydu oszczędź.
Żeby oszczędzić sobie wstydu, Walc odwołuje się do oceny i przedstawia świadków moralności. Toż to czysty PRL, gdzie trzeba było mieć zaświadczenie z komitetu blokowego i od szefa POP-u. Niektórzy z przywołanych, a może zgłaszających się dobrowolnie, świadków zbyt gorliwie wywiązują się ze stojącego przed nimi zadania. Na przykład Wiktor Woroszylski, któremu udało się postawić na jednej płaszczyźnie Ryszarda Przybylskiego i Witolda Nawrockiego (notabene —pisze — też profesor, a nawet przez kilka lat dyrektor Instytutu Badań Literackich;, a tym samym postąpić wbrew „Kwestii smaku" — wierszowi Herberta, który, tak samo jak „Przesłanie pana Cogito" w latach siedemdziesiątych, stał się w latach osiemdziesiątych hymnem polskiej opozycji.
Dopiero ucząc na studiach zaocznych uświadomiłem sobie, jak bardzo antydemokratyczna jest humanistyka, choć z humanistycznego ducha wyrosły przecież oświeceniowe hasła „wolność, równość, braterstwo" (ich współistnienie, nawiasem mówiąc, jest większą tajemnicą niż to, że Bóg jest jeden, ale w trzech osobach). Ktoś, kto sprawdził się w łóżku, w hali fabrycznej czy przy gotowaniu obiadu, nie musi automatycznie mieć czegoś do powiedzenia o Mickiewiczu czy Słowackim.
4.
Przekonanie, że ktoś, kto sprawdził się za konspiry, sprawdzi się i w czasie wolności, jest czystej wody — i tu znów Ryszard Przybylski ma rację — kombatanctwem. To — i wynikająca zeń wprost mentalność oblężonej twierdzy, to znaczy przeniesienie na warunki wolności myślenia konspiratora — powoduje, że idą w ruch notatniki telefoniczne; a potem szofer zostaje drugą osobą w państwie, dobry krytyk literacki zajmuje się emerytami, poeta z psychopatycznym wzrokiem rozwiązuje telewizję... I tak dalej, przykładów byłoby mnóstwo. Właściwie jeden wielki przykład.
Człowiek, w którego smak literacki nie mam powodu nie wierzyć, po rzuceniu okiem na tekst Woroszylskiego powiedział: „Nastąpiło przyspieszenie w temacie kombatantów. Ci z Pierwszej Kadrowej doszli do władzy dopiero po śmierci Piłsudskiego. Moczarowcy czekali aż do 68 roku. Natomiast nasi, zanim jeszcze przejęli władzę, już mieli".
O przyczynach zawsze można dyskutować, najistotniejsze są skutki. A w naszej rzeczywistości kombatanctwo jest otwartym polem dla dyletantyzmu. Dlatego nasz kraj jest rządzony tak a nie inaczej i żyjemy tak, jak żyjemy. Nawet ostatnie wybory pokazały, że wszyscy są kombatantami, bo niekombatanci, zwyczajnie nie poszli do urn.
Stąd mój program pozytywny. Skoro wszyscy jesteśmy Kombatantami, walka z kombatanctwem może stać się hasłem równie pojemnym jak nic nie znaczącym. Natomiast walczmy z dyletantyzmem. W końcu każdy się na czymś zna. Idźmy tropem Przybylskiego, który zna się na
Mickiewiczu i dlatego miał obowiązek wypowiedzieć się o książce Walca. Jako że swoją wiedzę traktuje poważnie, napisał to, co napisał, bynajmniej nie stał się przez to rezonerem armii dekowników. On, właśnie on, traktuje siebie i innych poważnie. Dlatego tonem księdza Skargi — a dziwne, że jego polemiści na tym się nie poznali — woła o kompetencję. Tylko tak może zacząć się naprawa (i doprawdy, nie chodzi tu o jej liczbę porządkową) Rzeczypospolitej.
« Komendant Tadeusz, Milcz Walcze, już nie walcz, Polityka 1991 nr 51/52 s. 32