["Ja już wygrałem" :recenzja] Marcin Chojan, Przyzwoitość i skuteczność
Andrzej Celiński jest niewątpliwie człowiekiem politycznym. Nie w staroświeckim znaczeniu tego słowa. Nie jest ani układny, ani grzeczny, ani uprzejmy.
Złośliwiec mógłby powiedzieć, że posiada też wygórowane mniemanie o sobie. Na przykład nie ma zahamowań, kiedy określa się jako jeden z "wielkich Solidarności" . Wszakże w innym miejscu przyznaje, iż zajmował w tym ruchu podczas jego apogeum w latach 1980-1981 miejsce raczej powyżej swoich możliwości. I nie ukrywa irytacji, że starsi zwykli go skazywać na sekretarzowanie w różnych ciałach i stowarzyszeniach. Co nie zaspokajało jego ambicji. Niekonsekwencja? Raczej boi się wyznać, iż był pierwszorzędnym politykiem drugorzędnym, występował w drugim rzucie. Jak Jarosław Kaczyński, którego frustracje stara się zrozumieć, aczkolwiek o jego partii wyraża się krytycznie, jako o stowarzyszeniu zawiedzionych, niezadowolonych i ambicjonerów. Odnosi się wrażenie, iż nosi w sobie kompleks Rastignaca, który nie czuje się pewnie na gładkich posadzkach salonów. Nadto — jak na środowisko, w którym zamierza odegrać wybitną rolę — nazbyt jest przywiązany do wartości.
Jako weredyk i człowiek popędliwy w sądzeniu, Celiński musi denerwować polityków rozważnych, skrzętnie obliczających słowa i mierzących gesty. Nie bez racji sam siebie nazywa "człowiekiem trudnym" . Mówi o wszystkim, także o ludziach, twardo, namiętnie, bezwzględnie. Może nawet nazbyt pośpiesznie. Awersji nie ukrywa, choć na ogół właściwie ją adresuje. Ani lubi hipokrytów, ani ceni oszołomów i " nawiedzonych bałwanów" , których jakby nam ciągle przybywało. Ostatnim zarzuca, że są " niezdolni do zbilansowania najprostszego nawet posunięcia w polityce" . Mają natomiast gęby wypchane wzniosłym frazesem i wieszczą przełom. W Polsce — mawiał Irzykowski — zawsze wielu Jełomów" , to znaczy jełopów ogłaszających przełom.
Celiński chce być politykiem nowoczesnym. Otwartość i szczerość ma być w jego rozumieniu sankcjonowana przez przyzwoitość i skuteczność. Być przyzwoitym, oznacza trzymać się zasad moralnych, znajdować się w sposób właściwy, jak należy i nie budzić zastrzeżeń. Można być wówczas otwartym i szczerym, bo nie ma się nic lub prawie nic do ukrycia. W tej repulsji do poczynań niestosownych lub naruszających normy moralne czuć odrazę i awersję, jaką działacze opozycji mieli do ludzi gierkowskiego biedermeieru. Trzeba uznać tę postawę za politycznie cenną; zbyt wielu współczesnych polityków zdaje się wierzyć, iż uprawia zajęcie całkowicie amoralne i całkiem beztrosko wystawia na szwank obraz swojej osoby i swojej partii. Do wszystkiego, co znajduje się wyraźnie poza normą etyczną, ma przeto Celiński stosunek prawie estetycznego obrzydzenia. Gardzi grą nieczystą, brudną, naruszaniem zasad, działaniem dla trywialnego zysku.
Być skutecznym to dla Celińskiego tyle, co zmieniać rzeczywistość, aby przysparzać pożytku. W Kongresówce taka przypadłość zawsze wydawała się dziwactwem lub szczególną osobliwością. Chociaż i ta dzielnica ma przecież w swojej historii eksperyment pozytywistyczny. Tyle, że płytki i zdominowany przez gest ofïarniczy i martyrologiczny. Celiński jako senator płocki działa na gruncie surowym i tworzy wszystko od podstaw. Co mu dostarcza niemałych satysfakcji. Jako polityk jest bowiem skuteczny: tworzy nowe fakty społeczne i ekonomiczne. Buduje nową Polskę lokalną w Płocku, Gostyninie, Wyszogrodzie i innych północnomazowieckich miasteczkach.
Ma prawo mówić o sukcesie. Jeśli pobudził społeczną aktywność handlową i gospodarczą, jeśli doprowadził do powstania dużych inwestycji przemysłowych, jeśli odbudował zniszczone w okresie realnego socjalizmu przekonanie, iż życie w Kutnie czy Sierpcu może być równie udane jak w Warszawie czy Krakowie — uczynił wiele. Tytuł autobiograficznych wyznań — " Ja już wygrałem" — należy więc uznać za pozbawiony megalomanii i całkiem uzasadniony na- wet z tego tylko powodu. Celiński wie, że odrodzenie Polski musi się zacząć od budowy czy odbudowy lokalnych społeczności oraz od rozbudzenia indywidualnej przedsiębiorczości. Bal w mazowieckim miasteczku, na którym senator tańczy pośród pięknie ubranych kobiet i eleganckich mężczyzn z wytworną i zadowoloną z życia małżonką rzeźnika, jest najbardziej optymistycznym skrótem przemian cywilizacyjnych w tej bardzo udanej książce. Bo właśnie o to chodzi, o takie efekty, a nie o cudowne fortuny mierzone miliardami na listach rankingowych czasopism dla polskiego eleganckiego świata. O taką skrzętną, świadomą swojego życiowego celu i znaczenia klasę średnią. Ona będzie podstawą dobrobytu, a nie piranie i barakudy żerujące w mętnych wodach prywatyzacji, afer handlowych i bankowych.
Jeśli nowoczesna polityka powinna być dokonywaniem możliwie najlepszego wyboru, Celiński jest jej wyznawcą. Ale nie byłby politykiem z generacji walczącej o przebudowę ustroju i przeciw realnemu socjalizmowi, gdyby również nie dopuszczał traktowania polityki jako konfliktu. Jednakże w przeciwieństwie do bitnych frustratów i zapalczywych nieudaczników, gorliwych apostatów i podstępnych renegatów, którzy są chorążymi w partiach dążących do rozwiązywania konfliktów poprzez likwidację przeciwników w stylu "Entlôsung" lub poszukujących sadystycznych rozkoszy z dorzynania pokonanych, Celiński w swoim postępowaniu stara się wychodzić od motywów konfliktów i dążyć do ich racjonalnego rozstrzygnięcia. Opowiada się przeciw ślepej zemście, choć jednocześnie trudno mu wyzbyć się dawnych uprzedzeń i po- godzić z życiem, w którym pokonani będą żyć razem ze zwycięzcami.
Naturalnie jest to racjonalność ograniczona i pewno inna być jeszcze nie może. Z jednej strony osłabia ją ostrożna tak- tyka partyjna, która nie dopuszcza do kontaktu z komunistą. Z drugiej ideo- logiczna konwencja wszechobecna w obozie zwycięzców a wyrażająca się dyrektywą widzenia w komuchu tylko wroga, a nie równego przeciwnika. Co wprowadza w świadomość zwycięzców stan swoistej schizofrenii. Ich sukces jest bowiem rezultatem politycznego kontraktu i tego nie już nie może zmienić. Tym niemniej obóz postsolidarnościowy zdobywa się na litość tylko dla kapitulantów i kolaborantów. W czym jest bliźniaczo podobny do bolszewików z okresu ich zwycięskiej rewolucji.
Czerwony, który nie kolaboruje ani nie zamierza całkiem skapitulować musi być zniszczony, a o doborze środków decyduje taktyczny wymóg chwili oraz demokratyczne rygory, które są jednak nie do obejścia (przykład czechosłowacki). Trzeba się z nimi liczyć, choć marzy się nowy wspaniały świat, w którym po czerwonych by nie zostało nawet wspomnienie. Co z kolei uniemożliwia racjonalne oceny i niezbędne w życiu kompromisy. Życie nie stanie się na miarę gorących pragnień a dwu milionów członków partii nie da się wysiedlić na Madagaskar lub Sachalin. Już nie mówiąc o problemach moralnych, jakie będą dręczyć tych, którzy etykę traktują poważnie a nie tylko jako kaftan obezwładniający przeciwnika lub kostium używa- ny do jego dyskwalifikującej przymiarki.
Konsekwencje takiej postawy są poważne. Nie można bezkarnie ograniczyć udziału sporej grupy ludzi w życiu społecznym oraz hamować w ten sposób rozwoju. Andrzej Celiński, który wyrzeka się zemsty i nie chciałby zsyłać przeciwników na prowincję lub do najgorszych dzielnic Warszawy, nie jest jednak całkiem wolny od uwikłań w te nierozwiązywalne dyle- maty. Całkiem poważnie sądzi, że nową klasę średnią powinno się budować z białych klocków; udział czerwonych niekorzystnie zmieni jej image. Ale — powtórzmy — co zrobić z tysiącami tych czerwonych kostek? Jak dokonać selekcji a potem eksterminacji? Senator Celiński jest nazbyt wrażliwy moralnie, aby przyjmować rozwiązania proponowane przez ludzi w rodzaju Siwka, Bendera czy Maziarskiego. Nazbyt się ceni, aby zasiadać z nimi w ławach sędziowskich. Ich przeszłość dyskwalifikuje całkowicie lub częściowo aspiracje do radzenia i wyrokowania. Pewno także tysięcy innych dekomunizatorów. Jeśli więc zostanie zadane pytanie, kto ma prawo rzucić kamieniem bo jest bez winy, okaże się, że niewielu. Tym bardziej, że wielu nieskazitelnych już się zdołało zbrukać lub certyfikat ich czystości nie został jeszcze sporządzony przez min. Antoniego Macierewicza.
Pozostaje poza tym wszystkim kwestia ocen moralnych w samym obozie pokonanych. Celiński o tym nie myśli. Czy Wojciech Jaruzelski zechciałby, aby go zwalniano od winy ze względu na zasługi "dla demontażu struktur komunistycznych w Polsce i szerzej — w świecie" , za lojalność wobec Tadeusza Mazowieckiego i " Solidarności" oraz zapewnienie takich warunków, iż "transformacja ustrojowa przebiegała pokojowo i sprawnie’’. Bo jak wtedy ocenić zbiorowość partyjną, która na takie działanie przyzwoliła i je zaaprobowała. Jak ocenić powody, dla których przekazanie władzy odbyło się tak łatwo i bezkolizyjnie. Nie były przecież zahipnotyzowane, ani uścisk aparatu Czesława Kiszczaka nie był tak morderczy. Najnowsza orientacja, aby wytypować zbiorowego i reprezentatywnego w złych cechach kozła ofiarnego, lansowana w sferach rządowych, jest problematyczna. Ofiara będzie komentowana, zresztą sama przemówi, bo języka się jej przed egzekucją symboliczną nie wytnie. To jest krąg najmniej domyślanych problemów książki. Interlokutor ich nie podejmował, przekraczały skalę jego etycznej i politycznej wyobraźni. Zresztą nie tylko w tej materii Jan Walc okazał się bezradny i przytłoczmy analizą Celińskiego. On nie rozmawia, do niego Celiński mówi i może dobrze, iż Walc nie próbuje się dobrać do kwestii winy i kary, odpowiedzialności i wybaczenia. To są kwestie zbyt skomplikowane, aby je rozwiązywać łatwo i przy pomocy miecza. Nawet gdyby miał go użyć sam Jarosław Kaczyński, podobno gotów do rozcinania gordyjskich węzłów. Nie też nie wyniknie z ciągłego straszenia się, że przyzwolenie na udział komuny w normalnym życiu i dorabianiu się — ta nuta jest wyraźna u Celińskiego — wywoła krwawą rewolucję.
Nastroje rewolucyjne wzbierają obecnie z całkiem innych powodów. Zresztą społeczeństwo też się nie składa z Triobrandczyków i doskonale wie, że pomiędzy poczęciem a narodzinami nowej epoki istnieje wiele różnorakich związków i żaden zabieg ofiarny ich istnienia nie zatrze. Nowa rzeczywistość powstała bowiem z kopulacji politycznej co najmniej dwu stron, czy naprawdę jest teraz najważniejsze (może jest?) udowadnianie, iż temu aktowi nie towarzyszyło ani uczucie ani satysfakcja.
Ważny jest skutek. Nowa rzeczywistość nie może być bastardem o niepewnych rodzicielach i pochodzeniu. Na nic tu histeria i obawy nawet tak świadomych jak Celiński polityków, iż taki kompromis, jaki zawarto, kompromituje. Wszystko, co jest, jest i będzie. W tym także nowa lewica, przemienieni komuniści, ponownie narodzeni socjaldemokraci. Komunizm odradza się tylko w głowach bezradnych polityków, którzy nie potrafią żyć bez walki i wołają: dajcie mi wroga a poruszę świat w posadach. Z tym wszystkim szlachta solidarnościowa musi sobie poradzić, inaczej będzie się wikłać w sprzecznościach i tonąć w pozornych dylematach. Tu spodziewałbym się właśnie ze strony Celińskiego, jako polityka otwartego oraz zawodowo przygotowanego do ogólniejszej refleksji, więcej i szczerzej. Bo on już zrozumiał, iż najważniejsze jest budowanie a nie zagrzewanie do walki z urojonymi wroga- mi.
Najciekawsze jest jak Celiński w wielkim monologu ukazuje nam narodziny nowej klasy politycznej. Jest człowiekiem doświadczonym i dobrze wykształconym więc niczego nie idealizuje. Dostrzega jej skłócenie, brak fachowego przygotowania, liczne moralne dewiacje i przede wszystkim programową impotencję. Tę programową niezdolność on w swoim jednostkowym wymiarze przezwyciężył. Ale dobrze wie, że wielu za sobą nie pociągnie. Polityka polska jest nadal nastawiona na popisy grandilokwencji i na słowne zapasy. Zwłaszcza w postsolidarnościowym obozie. Nowa klasa rodziła się w dyskusji, w sporze, w kółkach, w konspiracji, salonach, w milieu zamkniętym i rozdyskutowanym w szczególny sposób. Dyskusja była sensem życia. Słowo — najbliższą rzeczywistością. Bezustannie rezonowały wieści o sporach kompetencyjnych, animozjach, o uznaniu kogoś za salonfahig lub odrzuceniu, dystansach i uraźliwych pozach. W " republice znajomych" wszystko było niezwykle ważne.
Teraz środowisko uniwersalne w wymiarze idei, ale w gruncie rzeczy lokalne
koleżeńskie w przestrzeni społecznej, stało się centrum władzy. Zawsze było skłonne do ekshibicjonizmów i rade wynosiło na forum swoje spory i niechęci. Kiedyś było to uzasadnione grupowymi hierarchiami, prestiżami i dystansami. Teraz wyniesione na wielką krajową scenę jednych gorszy, innych śmieszy. Polska to nie środowisko koleżeńskie lub klakierskie. Celiński już to dostrzegł. Wie że Polskę interesuje program, skuteczność działań, efekty. A w tym zakresie grupy postsolidarnościowe okazały się rażąco niezdolne i nieproduktywne. Mało, rodzi absurdalno-tragiczne skłonności naśladownicze. Wielu chce być kaznodziejami, wielu chce wypełniać role nadzorcze w stylu PZPR, wielu tworzy nową nomenklaturę. Ta się wyosabnia i zamyka, manifestując — co najwyżej — pretensję, że świat nie staje się na miarę jej wyobrażeń. Ekskomuniści wiedzą, czym się to kończy: anomią mas, alienacją kierownictw, ogólnym społecznym bezruchem.
Monolog Celińskiego jest również dokumentem biograficznym polityka, który sięga po sukces, zachowując niezależność. Celiński nie optuje za rozwiązaniami klerykalnymi (aborcja), boleje nad utratą autorytetu Kościoła, który spala się w akcjach politycznych, jest przeciw fundamentalizmowi katolickiemu, nacjonalizmowi, antysemityzmowi. Rozsądnie myśli o sąsiedztwie z Rosją. Jej rola się dramatycznie zachwiała, ale wcale nie wygasła. Swego czasu Staszic wystudził entuzjazm Koźmiana, który w 1812 roku chciał opiewać upadek olbrzyma-tyrana, zwracając cierpko uwagę: " olbrzym jeszcze stoi" . Dobrze jest o tym pamiętać i Celiński opowiada się za współpracą, przeciw śmiesznej konfrontacji. Także za nową polityką rolną. Za profesjonalizacją polityki i zaprzestaniem czerpania satysfakcji z cudzego poniżenia. Jest przeciw iluzji jedności i myśleniu ideologicznemu. Przeciw odgradzaniu się od Europy narodowymi opłotkami. Przeciw duszeniu frustracji, za jawnością i dyskusją. Przeciw gadaniu, za działaniem.
Ma aż zbyt wiele — jak na polskie warunki — słusznych poglądów. Nie wróży mu takie wyposażenie łatwego życia. Tym bardziej, że jest ostry i bezwzględny w wypowiadaniu sądów. Sukces i odpowiedzialność te cechy przytępią. Sytuuje się w monologu jako polityk do wzięcia. Ale nie widać, by ktoś po niego rękę wyciągał. Awanse innych muszą w nim potwierdzać przekonanie o głębokiej trafności teorii Kopernika o złej monecie, która wypiera lepszą. Celiński jest do działania gotowy i czeka na ofertę. Mówi o tym nie wprost, ale też bez fałszywego wstydu. Może byłby lepszy niż ci, których cechuje butna pewność siebie i kamienna bezrefleksyjność oraz nadmierna " siła spokoju" (Tocqueville mówił o "spokojnej sile" , kto to Mazowieckiemu freudowsko przełożył?) Na końcu anegdota: prałat Henryk Jankowski przyjeżdża do Warszawy po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, aby zapewnić, iż był na liście skazanych na śmierć pierwszy. Jednocześnie podwaja ochronę osobistą. "Czyli jakby odbierał Panu Bogu..." — "szansę" , dopowiada Jan Walc. Z czego potem wywód o Polakach, którzy zawsze chcą coś innego niż mają i niewłaściwie określają pole własnych działań. Celiński wie, czego chce. Warto przeczytać.
Andrzej Celiński: Ja już wygrałem. Jan Walc rozmawia z senatorem płockim. Pomost. Warszawa 1991.
« Chojan Marcin, Przyzwoitość i skuteczność, Dziś, nr 3, 1992