Z Marią Dąbrowską mam zadawniony osobisty rachunek. I myślę, że nie ja jeden, chociaż tu spróbuję mówić tylko za siebie. I nie jest to niestety ten rodzaj rachunku, jaki miewa się z wielkim pisarzem epoki, która na naszych oczach odchodzi w przeszłość, rachunku sprowadzającego się do długu, jaki u wielkiego pisarza zaciągamy. Urodziłem się bezpośrednio po wojnie i w związku z tym udało mi się nie zdążyć na stalinizm i dojrzewać w epoce popaździernikowej, kiedy Maria Dąbrowska była niekwestionowanym autorytetem moralnym liberalnej inteligencji. Tak się jeszcze złożyło, że Dąbrowska bywała w domu mojego dzieciństwa (jeszcze pradziadek przed rewolucją 1905 roku przyjaźnił się ze Stanisławem Stempowskim), więc nawet miałem okazję znać ją osobiście i obserwować atencję, jaką była powszechnie otaczana.
Na rok przed maturą urwałem się ze szkoły i poszedłem na jej pogrzeb, pierwszy nierodzinny pogrzeb, w jakim uczestniczyłem.
Była połowa lat sześćdziesiątych i właśnie wtedy przyszło mi wchodzić w dorosłe życie. Wchodziłem w nie jako członek Związku Młodzieży Socjalistycznej. Wiem oczywiście, że innym zdarzały się większe nieszczęścia, które mnie, ze względu na datę urodzenia, zostały oszczędzone. Przyszło mi dorastać w czasach jak na polskie standardy wyjątkowo spokojnych i w związku z tym wiele złego uczynić na szczęście nie mogłem, jeżeli jednak na niebezpieczną drogę wstąpilem, to Maria Dąbrowska należała do liderów tej formacji, która mnie na tę drogę popchnęła.
I jeżeli „naprawdę nie wiedzieliśmy, że żyjąc tu i teraz / trzeba udawać, że żyje się gdzie indziej i w innych czasach / i co najwyżej walczyć z umarłymi / przez żelazną kurtynę obłoków”, to kiedyśmy się wreszcie dowiedzieli, przyszedł czas, aby się zastanawiać nad źródłami naszej uprzedniej ślepoty i naiwności.
Ów proces „dowiadywania się” i związanych z nim refleksji, mozolny i rozłożony na lata, stwarzał wrażenie, że kolejne odkrycia i rewelacje nie polegają bynajmniej na znajdowaniu czegoś nowego, a przeciwnie, że za- miast iść naprzód, musimy przede wszystkim zająć się moralną archeologią, odzyskać wartości, które nasi poprzednicy starannie przed nami ukryli.
Oni się jakoś tak umówili, że „Biel najlepiej opisać jest szarością, / ptaka — kamieniem, / słoneczniki — w grudniu”, i język, którego używali, a i nas uczyli używać, służył do przedstawiania tego, co ponure i szare w kolorze olśniewającej bieli, kamieniem dławiącą rzeczywistość kwitował zachwyconym „pochwalone niech będą ptaki”, a po kolejnych grudniach starał się nas wprawiać w słoneczny nastrój. Data urodzenia przesądziła o tym, że nie.mogłem w żadnej sprawie dać się oszukać Józefowi Stalinowi ani nikomu z tych, których jemu udało się oszukać, bo zanim zaczęło mnie to dotyczyć, już nikt im nie wierzył — natomiast autorytetem moralnym była Maria Dąbrowska.
Wpajano mi przekonanie, że „zmiana”, która „tu zaszła”, była w sposób oczywisty zmianą na lepsze, a jeżeli rządzą nami „ludzie stamtąd”, to są oni równie dobrzy, a może nawet lepsi, niż ludzie stąd, a przyświeca nam jutrzenka swobody — „gwiazda zaranna”.
I dlatego moja lektura jej Dzienników musi mieć charakter osobistego rozliczenia; czytając je, rozpoznaję z ogromną wyrazistością klimat, w którym się wychowywałem, a co więcej, mogę rok po roku śledzić, jak do tego wszystkiego doszło, jak zamierały i karlały wartości składające się w epoce rozbiorowej na etos polskiej inteligencji.
Powojenne tomy Dzienników, te, które mnie bezpośrednio dotyczą, opisując zdarzenia, które miały miejsce już za mojego życia, wydają się mówić o czasach niezwykle odległych, zupełnie nieprzystawalnych do kategorii, jakimi przywykłem się posługiwać jako człowiek dorosły; my, którzy „naprawdę nie wiedzieliśmy”, dowiedzieliśmy się w roku 1968 — ja miałem wtedy 20 lat — i chociaż Havlowskie „życie w prawdzie” to termin o 10 lat późniejszy, to przecież właśnie rok 68 kończy epokę kłamstwa, której wstrząsającym świadectwem są Dzienniki Marii Dąbrowskiej.
Kłamstwo jest tych Dzienników tematem najistotniejszym. W przeciwieństwie do rozmaitych nawiedzonych czy oszukanych, którym później wystawiano rachunki za ich naiwność, Maria Dąbrowska kłamała z pełną świadomością, używała swojego autorytetu dla legitymizacji władzy komunistycznej w Polsce. W Dziennikach wielokrotnie uzasadnia tę swoją postawę, stojąc na stanowisku, że kłamać jest rzeczą godziwą, jeżeli za cenę kłamstwa chroni się jakieś wartości.
Wolno zupełnie co innego myśleć, a co innego mówić; nawet więcej: ten, kto in pectore bardziej niezależny, może sobie pozwolić na najbardziej nawet służalcze wystąpienia oficjalne. Zasada noblesse obligedziała tu à rebours: Dąbrowska uważa, że zwykli, prości ludzie mogą sobie pozwolić na bezkompromisowość, ale intelektualiści, a szczególnie pisarze muszą godzić się na kompromisy, które stanowią cenę ich publicznego istnienia. Pisarce wydaje się, że jest w pełni świadoma niebezpieczeństw przyjmowanej postawy, nieraz w Dziennikach daje zresztą wyraz swoim wątpliwościom, zdaje się jednak lekceważyć znaczenie samego aktu kolaboracji.
Bo właśnie o kolaborację tu chodzi: z Dzienników wynika jednoznacznie, że Dąbrowska uważa komunistów za wrogów, z którymi jednak nie podejmuje walki, a przeciwnie, współpracuje z myślą o korzyściach, jakie współpraca taka mógłby przynieść. A więc uważając komunistów za wrogów, gotowa jest publicznie wyrażać dla nich poparcie, starając się oczywiście nie popierać ich silniej niż potrzeba, bo wcale nie czuje się ich sojusznikiem ani z nimi nie identyfikuje.
Zadufana w sobie Dąbrowska nie widzi oczywistych konsekwencji swojego postępowania — i pakuje się w pułapkę pokręconego wallenrodyzmu, w którym już sama nie jest w stanie się rozeznać.
Pomysł Mickiewicza opierał się na unikalności jego bohatera, jednak jego praktyczne zastosowanie, Wallenrodów „sto tysięcy”, które dostrzegał już Słowacki, sprowadziło go nie tylko do absurdu, ale do rozmiarów epidemii atakującej narodową moralność; bo przecież doszło w końcu w Polsce do sytuacji dokładnie odwrotnej niż ta, którą zbudował Mrożek w Policji — nie ma już ani jednego prawdziwego policjanta, za to są sami przebrani w policyjne mundury rewolucjoniści.
Kiedy się zaczyna grę w Wallenroda, ma się na widoku wielkie i ważne cele, tym łatwiej wtedy pogubić się w drobiazgach, z których życie się składa. Mickiewicz zresztą też nie poświecił w ogóle uwagi kosztom, jakie jego bohater musiał codziennie płacić za wprowadzanie w życie swojego szatańskiego planu, ograniczając się jedynie do wzmianki o zalewaniu robaka i ogólnym poczuciu dyskomfortu psychicznego.
Powojenne tomy Dzienników stanowią wstrząsający rejestr takich kosztów; Dąbrowska nieustannie się dziwi, że znowu ją o coś nagabują, jest zawsze „w duchu” przeciwna i również zawsze ulega — w słowniku Wallenroda nie ma zwrotu non possumus.
Ten słownik to w ogóle ogromny problem — nie sposób dzisiaj czytając Dzienniki Dąbrowskiej nie zauważyć, jak miesza się pisarce jej własny język z językiem wystąpień oficjalnych — sama nie dostrzega, jak pisząc o Zachodzie, a szczególnie o polskiej emigracji i problemach z nią związanych, przejmuje sposób myślenia i wyrażania się właściwy komunistom.
Głos Ameryki czy Wolna Europa to to w jej ustach najgorsze inwektywy, słuchanie tych rozgłośni to przejaw ostatecznego kretynizmu. Na tej drodze pomieszania pojęć zdarza się Dąbrowskiej zajść naprawdę daleko — oto notując kąśliwe uwagi pod adresem stachanowszczyzny jako obraźliwe dla niej określenie znajduje formulę „monte-cassinizm pracy”2.
To pomieszanie języków, to dwójmyślenie powoduje, że nigdy nie wiadomo na pewno, czy akurat poruszamy się w sferze kategorii względnych, czy bezwzględnych: oto w dwudziestoleciu międzywojennym Dąbrowska odmawiała przyjmowania orderów i zaszczytów państwowych w proteście przeciw niedostatkom przedwojennej demokracji i przetrzymywaniu ludzi w więzieniach z powodów politycznych. Jeśli po wojnie zaszczyty i ordery przyjmowała, choć demokracji było mniej, a więźniów politycznych więcej, to dlatego przecież, że władze II Rzeczypospolitej uważała za swoje, mimo wszelkich konfliktów, jakie z nimi miała, gdy odznaczenia z rąk Bieruta przyjmowała już jako Wallenrod, czując się zwolniona z obowiązku identyfikacji z szafarzem tych zaszczytów.
Jeżeli powiadam, że mam z Marią Dąbrowską osobisty rachunek, to właśnie dlatego, że znaczenia różnych, skądinąd oczywistych słów, choćby takich jak Monte Cassino czy Polonia restituta musiałem się później uczyć na nowo.
Zanim przejdę do aktywów pisarki w tym rachunku, poruszyć muszę jeszcze jedną jego drażliwą pozycję: kwestię antysemityzmu. Jego eksplozja w roku 1968 była i dla mnie osobiście, i dla całego mojego pokolenia doświadczeniem wstrząsającym. Wtedy, a jeszcze i przez wiele następnych lat, żywiłem nadzieję, że była to prowokacja ze strony Moczara i jego adherentów, adresowana do najprymitywniejszych warstw polskiego społeczeństwa. Lektura Dzienników rozwiewa te złudzenia, sprawa okazuje się tragicznie skomplikowana.
W okresie międzywojennym Maria Dąbrowska publicznie potępiała ekscesy antysemickie, za co zresztą była sama napastowana i w sposób oczywisty należy ją zaliczać do przeciwników antysemityzmu.
A przecież jednocześnie przez całe 50 lat, kiedy Dzienniki prowadzi, przy każdej okazji, albo i bez okazji, dzieli ludzi, z którymi się styka, na Żydów i nie-Żydów, z chorobliwą skrupulatnością, robiąc od czasu do czasu uwagi, które — wedle kryteriów, jakimi ja zwykłem się posługiwać — po prostu wykluczają ich autora z towarzystwa.
Izrael wkroczył do Egiptu. Też ci agresor! I po co się pchają tam, skąd ich Mojżesz szczęśliwie wyprowadził? 3
Zarzucanie Dąbrowskiej antysemityzmu jest zajęciem wyglądającym na bezsensowne, sprowadzające problem do absurdu; jeśli pojęcie antysemityzmu definiować tak szeroko, aby i ją pomieścić, to czy taka kategoria może być jeszcze do czegoś przydatna?
A z drugiej strony przecież niepodobna przejść nad tym problemem milcząco do porządku dziennego: jeśli ktoś występujący w roli autorytetu moralnego i przeciwnika antysemityzmu na każdym zebraniu czy imieninach zastanawia się, kto z obecnych jest, a kto nie jest Żydem, to ci faceci od pogromów mają odwaloną połowę roboty. Nie oni zresztą stanowią tu intelektualny i moralny problem — „ślepy miecz” — do pochwy, „rękę” — „karać”, zgoda, ale co zrobić z głową?
W głowie straszne zamieszanie; to, którego sam doświadczyłem, wydaje mi się do pewnego stopnia zawinione przez Marię Dąbrowską; wypadałoby prześledzić, kto jej tak strasznie w głowie namieszał, ale odpowiedź na to pytanie wymaga głębokiej analizy dziejów polskiej i europejskiej lewicy.
I dla tej analizy Dzienniki Marii Dąbrowskiej będą źródłem bezcennym. Polska wraz z całą Europą przeszła w XX wieku straszliwą chorobę; wartości kultury śródziemnomorskiej podeptał nie tylko naród Goethego i Beethovena, a Quislinga wydała nie tylko Norwegia. Aby się to nie mogło powtórzyć, musimy zrozumieć i przyczyny, i przebieg tej choroby.
Fakt, że Dąbrowska pozostawiła nam do tej pracy swoje unikalne Dzienniki , wydaje się mieć większe znaczenie niż wszystkie zarzuty, jakie jej można postawić.
Łatwo być mądrym po szkodzie, kiedy już wszystko wiadomo; dzisiaj zapewne każdy kadet z Saint-Cyr czy West Point potrafi wygrać bitwę pod Waterloo, ale powinien mieć dość rozumu, aby nie uważać się od razu za lepszego od Napoleona. Mówiąc o Dziennikach Dąbrowskiej stale o tym pamiętam i dlatego przypomnę w tym miejscu, co powiedziałem już na początku: miałem szczęście dorastać w czasach wyjątkowo spokojnych i dramatyzm losów autorki Dzienników został mi oszczędzony.
A rzeczą pierwszorzędnej wagi jest to, że te Dzienniki przez cale życie pisała, widząc w tym najważniejszy swój obowiązek. I zdawała sobie sprawę z wagi tego obowiązku. Zapisała 2 lipca 1951:
Zostaną „giganty” fabryczne, wieżowce, mosty, kanały, biurowce, bloki. Nie zostanie świadectwo ani jednej ludzkiej tragedii, ani jednego ludzkiego uczucia. Pokolenie epoki stalinowskiej pozostanie dla historii w sensie ludzkim nieme. 4
Dąbrowska była wyjątkowo wyczulona na wagę opisywania świata, czego Noce i dni są wymownym świadectwem. Z wielu zbiegających się przyczyn — bo komunistyczna cenzura jest tylko jedną z nich — nie była w stanie opisać świata swojej dojrzałości tak, jak opisała świat swojego dzieciństwa, i Dzienniki są swoistą kroniką tej niemożności.
Niejednokrotnie tłumacząc swoje uczestnictwo w rozmaitych imprezach oficjalnych chęcią ich opisania, starała się przynajmniej dać świadectwo temu, co się dokoła niej działo, i jeżeli nawet i ten pamiętnik artysty zagryzmolony jest, w siebie pochylon i nie wiem jak pokrętny, to przecież — wielce rzeczywisty i to stanowi o jego dla nas wartości.
A może jednak jestem dłużnikiem Marii Dąbrowskiej? Może to wszystko musiało się wydarzyć tak, jak się właśnie było wydarzyło, abyśmy dzisiaj mogli swobodnie o tym mówić, może Dąbrowska, biorąc na siebie tę straszną miarę zniewolenia i kłamstwa, była w istocie nie Wallenrodem, a Winkelriedem i przyczyniła się do tego, że mnie i moim rówieśnikom dane było wyzwolić się z tego uplątania, bo — jak mówi poeta „wszystko w wolność się zamienia, gdy zniewolenia pełna miara” — więc nie jest i chyba nie będzie nigdy dla mnie jasne, jak właściwie ten mój rachunek z Marią Dąbrowską wygląda.
[1988]
1Określenie pisarki. Por. Maria Dąbrowska Dzienniki, Warszawa 1988, t. 3, s. 342.
2Ibidem, t. 3, s. 118.
3Ibidem, t. 4, s. 308.
4 Ibidem, t. 4, s. 51-52.
« Walc Jan, Trudny rachunek, Kultura Niezalezna nr. 50, 1989 przedruk: Jan Walc Wielka choroba, Warszawa 1992