["Architekt Arki" : recenzja] Maria Dernałowicz, Sztubacka książka
Mickiewicz nie może się skarżyć na brak zainteresowania; co i raz ukazuje się jakiś poświęcony mu artykuł czy nawet książka. Ostatnio pojawiła się w księgarniach jeszcze jedna, z intrygującą okładką: na głowę posągu Mickiewicza wciśnięto studencką czapkę. Równie intrygująca jest przedmowa. Wprawdzie już pierwsze jej zdanie świadczy, że wiedza autora o Mickiewiczu pozostawia coś niecoś do życzenia. Walc pisze: „W roku 1834 ukazuje się Pan Tadeusz i jest to ostatni utwór literacki, jaki Mickiewicz kieruje do druku”. Po Panu Tadeuszu Mickiewicz „skierował do druku” Giaura, Zdania i uwagi i szereg drobniejszych utworów. Nie bądźmy jednak drobiazgowi, gdyż przedmowa zapowiada rewelacje. Walc pisze w niej o fobii, jaką odczuwa wobec mickiewiczologii, i o tym, że z tej fobii zrodziła się jego książka. Nie mógł się bowiem pogodzić, że setki i tysiące poświęconych Mickiewiczowi prac zignorowało tyle istotnych dla jego twórczości pytań. Jego książka powstawała w ciągu lat piętnastu niejako pod przymusem, który odczuwa każdy twórczy uczony wobec nie rozwiązanych problemów. „W moim przekonaniu książka, którą oddaję dziś do rąk czytelników powinna zostać napisana już dawno, ku czemu jednak nikt się nie kwapił...”.[1] Od czasu monografii Kleinera — „książki tkwiącej swoimi korzeniami głęboko w dziewiętnastowiecznej historii literatury” — powstała tylko monografia Witkowskiej „bardzo nieskłonna do interpretacyjnego rewizjonizmu” i dwie książki „o znamionach szaleństwa”: Kępińskiego i Jean Gille-Maisaniego.
Książka Walca może i nie tkwi w dziewiętnastowiecznej historii literatury jak dzieło Kleinera (ocena ta zabrzmiała mi jakoś swojsko: w latach mojej młodości, której znaczna część, co tu ukrywać, upłynęła za stalinowskich czasów, podobnie o Kleinerze pisano), jest bardzo skłonna do rewizjonizmu i „próbowania zdrowym rozumem Mickiewicza”. Je¬szcze jedno można o niej powiedzieć: korzenie jej na pewno nie tkwią w znajomości przedmiotu. Ani w znajomości owych skandalicznych prac o Mickiewiczu, do czego się zresztą Walc bez bicia przyznaje: „nie przeczytałem (...) na pewno bardzo wielu prac, jakie warto było przeczytać”. Ani, co gorzej, w znajomości tego, co Mickiewicz napisał, nie mówiąc już o rudymentarnej wiedzy o przebiegu jego życia.
W olbrzymiej literaturze o Mickiewiczu napisano sporo głupstw, czasem dosyć śmiesznych. Nie tak dawno planowałam z Januszem Odrowążem-Pieniążkiem broszurkę zatytułowaną: Bzdury o Mickiewiczu. Po ukazaniu się książki Walca nasza broszurka zamieniłaby się w opasłe dzieło. Niestety, dziewicza wprost niewiedza Walca nie dodaje jego książce uroku, a parę słusznych spostrzeżeń (jak na przykład to, że Mickiewicz traktował prawdę w sposób manipulacyjny) tonie w powodzi hucpy, która na początku bawi, a później męczy i nudzi. Nigdy bym tej książki nie dokończyła, gdyby nie zobowiązanie recenzenckie, a i to przerwałam lekturę w połowie, by później wrócić do niej z poczuciem tracenia czasu.
Gdyż doprawdy traceniem czasu jest zastanawianie się, co przeczytał Walc, aby móc twierdzić, że ..Żeglarza” „zwyczajowe interpretacje łączą ze sprawą pani Kowalskiej” (s. 27, 113), że „biografowie i interpretatorowie twórczości Mickiewicza wpadają zwykle w pewien popłoch, kiedy muszą zająć się odeskim okresem jego życia i twórczości” (s. 73), że „polscy odbiorcy, włącznie z uczonymi historykami literatury, od półtora wieku trwają w przekonaniu, że Sonety krymskie poświęcone są głównie opisom przyrody” (s. 77), że stanowisko, iż Księgi narodu i pielgrzymstwa były księgą objawioną, „do dziś podzielają mickiewiczologowie” (s. 206) — najwidoczniej Walc nie rozróżnia, kiedy badacz uwzględnia założenia tekstu, a kiedy w niego wierzy. Co czytał, by tonem rewelatora oznajmiać, że „Mickiewicz (...) nie troszczy się szczególnie o przekonywające ukazanie go [Wallenroda] jako średniowiecznego rycerza”(s. 103 oraz przypis nr 16 na s. 110), czy też, że diabły w Dziadach są groteskowe (s. 174), a same Dziady utworem polifonicznym (s. 175).
Może dla psychoanalityka byłoby interesujące, jakie Walc miewa sny. Gdyż pisze o faktach, które mu się niewątpliwie przyśniły. Niestety, śniło mu się o Mickiewiczu bardzo często i nie sposób opowiedzieć wszystkich snów Walca; ograniczę się do paru. Na s. 38 Walc pisze, że Filomaci odrzucili i poddali „miażdżącej krytyce »Odę do młodości«”. Jak to wyglądało na jawie? Otóż Czeczot rzeczywiście nieco marudził otrzymawszy »Odę«:
... ja nie rozumiem, za co tu takie wysmażone wszystko” (Korespondencja Filomatów, III, 95), aie oczytany Malewski od razu przyjął ją z zachwytem: »Młodość«, chrzestna córka Schillera, już w mojej mieszka pamięci. (...) To mi uniesienie, to myśl, to poezja! Na karmelku takiej nie znajdziesz. Żaden Polak tak nie pisał” — i przekonał widocznie Czeczota, który w następnym liście pokornie przyznawał, że „hymnu” zrazu nie zrozumiał (ibi¬dem, 99).
Tylko w objawieniu sennym mógt Mickiewicz zwierzyć się Walcowi, że przed rokiem 1822, rokiem swego debiutu, snuł wallenrodyczne plany (s. 121). Szkoda, że przy okazji nie powiadomił go, że bawiąc w Weimarze przetłumaczył „Prolog” Fausta; wtedy Walc nie zawiadomiłby potomnych, że pobyt Mickiewicza w Weimarze nie zaowocował „ani jedną linijką” (s. 126). Ale nie tylko Mickiewicz śnił się Walcowi. Śnił mu się także Nowosilcow i skarżył mu się, że go Mickiewicz „spreparował” (s. 188) mimo jego przenikliwości politycznej, smaku literackiego i tego, że „w najmniejszej mierze nie dawał obiektywnych powodów, aby przedstawiać go jako symbol czynownictwa” (s. 172). Sęk w tym, że Nowosilcow, mimo iż rzeczywiście okazał wiele przenikliwości w swoim donosie o Konradzie Wallenrodzie, był negatywnie preparowany nie tylko przez Mickiewicza. Dość przypomnieć ogłoszoną w powstańczej Warszawie pracę Lelewela czy niektóre pamiętniki z epoki, które Walc mógłby przeczytać: to przecież nie jest ta skandaliczna i nie do czytania literatura o Mickiewiczu. Nowosilcow sam zaś za mało o sobie Walcowi powiedział, skoro Walc pozostał przekonany, że stałym miejscem pobytu pokrzywdzonego senatora było Wilno, a nie Warszawa. Świadczy o tym zdanie ze strony 172: „Powstanie Listopadowe wywołane zostało (...) przez grupę bardzo młodych ludzi, podobnych pod względem formacyjnym do wileńskich filaretów, i (...) odpowiedni czynownicy carscy w Warszawie nie umieli — w przeciwieństwie do Nowosilcowa — sprostać nałożonemu na nich obowiązkowi dbania o wewnętrzne bezpieczeństwo Imperium”.
Aie to są drobiazgi, od których książka się roi. Są sprawy poważniejsze. Otóż dowiedziałam się od Walca, że Mickiewicz należał do stronnictwa arystokratycznego, wrogiego samej idei powstania, a wiersz „Do Matki Polki” napisał „jako kassandryczne ostrzeżenie przez przeciwnika Powstania, przez człowieka, który aż do jego zakończenia nie tylko czynem, aie i słowem nie udzielił mu najmniejszego poparcia” (s. 129). Walcowi najzupełniej nie przeszkadza fakt, że Mickiewicz, jego zdaniem (s. 128) znakomicie zorientowany w Rzymie wskutek pilnego czytania w prasie o zbliżającym się wybuchu, marynował swoją antypowstańczą przestrogę i opublikował ją jako musztardę po obiedzie. Nie twierdzę, że Mickiewicz był zwolennikiem powstania, aie na miłość Boską, czy nie można o tym pisać nie plotąc jednocześnie jak Piekarski na mękach?
A oto inna rewelacja. Na stronie 232 czytamy: „Pan Tadeusz powstaje już po wspomnianym breve papieskim potępiającym Księgi Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego (...) w epoce, kiedy poeta myślał o Kościele rzymskim jak najgorzej i nie widział powodu, aby go w Panu Tadeuszu propagować”. Otóż Pan Tadeusz powstawał w epoce, kiedy Mickie¬wicz myślał o Kościele rzymskim jak najlepiej; nigdy tak dobrze o nim nie myślał jak przez całe lata trzydzieste. Przypuszczam, że Walc swoje zdumiewające po prostu twierdzenie oparł na wywodach jakiejś bardzo gorliwej politycznie, ale niedouczonej pani od polskie¬go z lat swej szkolnej edukacji. Ale już zupełnie brak mi inwencji, skąd mógł zaczerpnąć następującą wiadomość: „...Pan Tadeusz powstaje w okresie, kiedy Mickiewicz jest szczególnie aktywny jako polityk, jako naczelny redaktor »Pielgrzyma Polskiego«. Można to sformułować jeszcze dosadniej: Pan Tadeusz jest ostatnim tekstem literackim Mickiewicza, od jego napisania będzie on już tylko politykiem, jest więc nasz narodowy poemat dziełem jeszcze poety, ale już i rozpoczynającego swoją działalność polityka, a więc człowieka nastawionego na klientelę, muszącego bardzo poważnie liczyć się z kreskami.(...) zwracamy (...) uwagę, że odkąd się bezpośrednim uprawianiem polityki zajął, a więc od przybycia do Paryża, ta właśnie perspektywa musiała się okazać dominująca. jak wiemy, w przypadku Mickiewicza zadominowała do tego stopnia, że skłoniła go do porzucenia literatury na zawsze” (s. 229).
Jak wiemy”. Walc chyba mówi tylko o sobie w sposób tak majestatyczny, bo my, to znaczy ludzie, którzy się w ten czy inny sposób interesowali Mickiewiczem, wiemy z całą pewnością, że w okresie kończenia i druku Pana Tadeusza i przez wiele następnych lat „zadominowała” w poecie taka niechęć do wszelkich poczynań i zabiegów politycznych, że bliska naprawdę stała mu się grupa ludzi, której nie wolno było w rozmowach poruszać politycznych problemów: wspólnota tworząca się wokół Bogdana Jańskiego. Czy zupełnie nie interesował się polityką? Twierdzenie takie byłoby bzdurą, w jego listach jest sporo wzmianek świadczących, że śledził wypadki, ale pozostawał bierny, o co miała do niego pretensje zarówno partia Czartoryskiego, jak i demokraci. Z polityki najbardziej pasjonowały go takie sprawy, jak konflikt arcybiskupów kolońskiego i poznańskiego z rządem pruskim o mieszane małżeństwa, bo wciąż jeszcze miał nadzieję na konflikt między rządami państw zaborczych i Watykanem. Tragiczną nadzieję.
Ale może warto jeszcze zapytać, jak Walc czyta teksty Mickiewicza? Bo do tej pory mówiłam o tym niewiele, właściwie tylko raz, z okazji tego, co wyczytał w wierszu „Do Matki Polki”. Otóż Walc czyta dość nieuważnie, czasem wręcz nie rozumiejąc tekstu, z czego wynikają zabawne konsekwencje. Na przykład na stronie 145 wers z „Rozmowy wieczornej”: „Gdy mię spokojnym zowią dzieci świata” komentuje tak: „Ludzie, i to wszyscy bez wyboru, okazują się rodzajem istot niższych, w najlepszym razie porównywalnych z dziećmi”, z czego wynika, że dla Walca na przykład „dzieci szatana” to malutkie, świeżo urodzone diabełki.
XV Sonet krymski Walc interpretuje następująco: „»Mirzo, a ja spojrzałem! Pielgrzym nie opuści wzroku!«. To figura w zmniejszeniu obrazująca doznania Mickiewicza w Rosji, która powinna była przestraszyć poetę swoim ogromem, dać mu odczuć własną małość i słabość. W tym kierunku stara się nim pokierować jego krymski przewodnik, mirza, podbity Azjata” (s. 81). Aha, już rozumiem. Pielgrzym zobaczył, jaka Rosja jest duża, i jednak się nie przestraszył, gdyż nie należał do rodu niewolników. Wszystko jest jasne, gdy się Mickiewicza „próbuje zdrowym rozumem”. Tylko dlaczego Pielgrzym, zobaczywszy tę ogromną Rosję, nie chce o tym mówić, „bo w żyjących języku nie ma na to głosu”? A może to nie była Rosja? Może to była ajajaj, wstyd powiedzieć — jakaś, tfu, na psa urok, metafizyka?
Walc zresztą nie bardzo wierzy Mickiewiczowi, choć rzadkim w dziejach krytyki literackiej przykładem wierzy postaciom kreowanym przez Mickiewicza, mimo, że z całą pewnością nie są one porte-parole autora. Tak na przykład zawierzył Telimenie, jeśli chodzi o wrażenie, jakie na czytelniku winna robić Zosia. Najpierw wprawdzie samodzielnie zgorszył się jej papilotami, ale później przytoczył z dobrą wiarą słowa Telimeny, rozpaczającej, że Zosia rusza się jak parafianka: „Tak nogi rozszerzasz / Jak chłopiec, okiem w prawo i w lewo uderzasz / Czysto rozwódka". Zlekceważył natomiast słowa, którymi mówi o niej — i to w wielu miejscach poeta: o dziewczynie „nagłej, cichej i lekkiej jak światłość miesiąca”. Nic też dziwnego, że Walcowi Zo¬sia w końcu skojarzyła się z sienkiewiczowską Horpyną. Nie, to nie żart. Na dowód przytaczam zdanie ze s. 243, przepraszając w imieniu Walca za to, że trochę w nim, jakby powiedział Słowacki, „niegramatycznościów”: „Oto do słabości trzeba się dostosować, aby ją pokonać, niechaj więc zaściankowy gospodarz chyląc ku ziemi poradlone czoło będzie mógł dowolną Horpynę o poskręcanych w strąki włosach postrzegać na kształt świętego obrazka”.
Zdanie to przytoczyłam nie tylko ze względu na biedną Zosię-Horpynę. Stanowi ono bowiem również finał rozważań Walca o Mickiewiczu. Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam ten bełkot; zdaje mi się, że Walc chciał dowieść, że Mickiewicz póty mógł być poetą, póki był wrażliwy na indywidualne przeżycia ludzi, póki widział dramat między szczęściem jednostki a dobrem ogółu. Kiedy tę wrażliwość stracił, napisał Księgi i Pana Tadeusza, poemat, który jest apologią Obyczaju, Obowiązku, Porządku. Jednostka jest tam całkowicie podporządkowana społeczności — nie prawu, tylko obyczajom tej społeczności. Soplicowo jest „jakimś klasztorem do hodowli wybranych obyczajów, klasztorem, w którym nie ma miejsca dla kobiet ani dzie¬ci, bo dzieci, nawet w tle najdalszym, w świecie Pana Tadeusza nie ma” (s. 259), w którym „jednostki są tu prawom ogólnym soplicowskiego świata podporządkowane wedle najdrastyczniejszych formuł z „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego” i „zredukowane (...) do pełnionych ról, a aspekt ludzki, jednostkowy, znajdował się poza polem jego [Mickiewicza] zainteresowań” (s. 247).
Jak Walc dochodzi do takich wniosków? Dlaczego nie widzi, że są one dziwnie jałowe, bo w taki sposób można przyprawić gębę ogromnym połaciom światowej literatury od Balzaka po Tołstoja, nic istotnego o nich nie mówiąc. Sądzę, że wielka literatura jest jednak dostępna dla ludzi dojrzałych i może czasem dla dzieci, nie bardzo ją rozumiejących, ale dostatecznie wrażliwych. Ale niedostępna jest dla sztubaków. Sztubak nie ceni prawdy, tylko szokującą przekorę, sztubak chce do zjawisk przykładać jakąś jedną, zrozumiałą dla niego miarę. Walc postanowił odczytać poezję Mickiewicza „jako spójną całość” (s. 9), jakby to była obrabiarka. No i nie mogło mu się udać. Obawiam się, że o „spójnej całości” czyjejś twórczości można mówić tylko w wypadku grafomana.
Na tym mogłabym zakończyć. Ale jest jedna sprawa, która wydaje mi się wyjątkowo przykra: ksenofobia, a ściślej: antyrosyjskość tej książki.
Walc chyba bowiem imputuje Mickiewiczowi swoje własne myśli, kiedy na stronie 200 pisze, że „Mickiewicz (...) choć Jeźdźca miedzianego jeszcze znać nie mógł, i tak wszystko, co wiedział, składało się na zupełnie beznadziejny obraz Rosji, jako kraju, którego obywatele ciemiężeni są zgodnie z własną wolą, a na dodatek w każdej chwili gotowi są brać udział w ciemiężeniu innych”; przykro mu chyba, że diabły z III części Dziadów mówią językami Zachodu, „ale nie po rosyjsku” (s. 186). Ulubionym zaś celem ataków Walca jest Puszkin. W literaturze o Mickiewiczu można bez trudu znaleźć żenujące karty, których autorzy próbują sugerować, że Puszkin był gorszym poetą niż Mickiewicz. Walc inaczej: postanowił zrobić z niego szmatę, a w porównaniu z Mickiewiczem hetkę-pętelkę, zwłaszcza gdy chodzi o salonowe triumfy. Na stronie 74 pisze: „Na terenie całej Rosji nie było mężczyzny, który by mógł podówczas stanowić dla Mickiewicza w romansowych szrankach konkurencję. Kamerjunkier Puszkin? Śmiechu warte!”. Nie wiadomo, czy śmiechu, czy płaczu warta jest niewiedza Walca o olbrzymiej popularności Puszkina, o jego romansach (choćby z panią Sobańską), o tym, że Puszkin został kamerjunkrem o wiele później, Ale na pewno już ani śmiech, ani łzy, tylko prawdziwą wściekłość budzą słowa Walca o Puszkinie jako o „wynajętym dworskim poecie w randze kamerjunkra” (s. 89). I jest to wściekłość właściwie bezsilna. Bo można wytykać błędy, można się z nich śmiać, ale co robić wobec głuchoty na poezję i braku zrozumienia dla tragedii?
Jan Walc, Architekt arki, Verba, Chotomów 1991
Maria Dernałowicz (1928) — historyk literatury, zajmuje się romantyzmem, pracuje w Instytucie Badań Literackich PAN. Współautorka wielotomowej Kroniki życia i twórczości Adama Mickiewicza, książek Adam Mickiewicz. Portret familii (1974), Juliusz Słowacki (1976). Mieszka w Warszawie.
1. W cytatach zachowano pisownię autora.
« Dernałowicz Maria, Sztubacka książka, Warszawski Przegląd Książek, Res Publica 1991 nr 11/12 s. 95-98
Tagi: Architekt Arki, Dernałowicz Maria