Zazwyczaj tak bywa, że w chwili, gdy ktoś odchodzi, nie pamięta się już dokładnie wszystkich okoliczności związanych z jego pojawieniem się na świecie i chociaż Janowi Woreczce przyszło istnieć zaledwie parę miesięcy, jest tak i w jego wypadku.
Pamiętam, że Woreczko urodził się we wrześniu 1977 roku w „Harendzie” podczas mojej rozmowy z redaktorem nieistniejącego jeszcze „Głosu”, nie potrafię jednak powiedzieć, co było powodem tych narodzin; czy decydującą rolę odegrał tu mój strach przed podpisaniem tekstu własnym nazwiskiem, czy cień nadziei, że jeśli tym podpisaniem nie będę prowokował losu, zdobędę możliwość znalezienia pracy czy publikowania.
Czy więc – jeśli dziś przychodzi mi tu Woreczkę pogrzebać – jego powołanie do życia było pomysłem poronionym, skutkiem nieprecyzyjnej analizy rzeczywistości, złudnych strachów i złudnych nadziei? Pewnie sprawa nie jest aż tak prosta, tym bardziej, że do dziś jeszcze trafiam na rozmaite, również jakby nieco dziwne nazwiska, a wymyśleni ludzie prowadza nawet ze sobą polemiki ( (np. Filip Płaskowicki z Natalią Naruszewicz). Myślę, że ogromna większość tych, zaludniających niezależne wydawnictwa fantomów zrodziła się podobnie jak i często żyje dzisiaj prawem inercji, korzystając z tego, że powszechna jest niechęć do zabijania (nawet piórem), czego natomiast powiedzieć nie można o prokreacji, uznawanej zazwyczaj za czynność przyjemną.
Morduję dzisiaj Jana Woreczkę z dwu niezależnych powodów z jednej strony ruch, w którym uczestniczył i który współtworzył, osiągnął taki zasięg, że chroni swego uczestnika, z drugiej strony prawdziwy podpis wydaje mi się niezwykle ważny i z innego punktu widzenia – wszem i wobec wiadomo, że zwolennicy obecnego systemu społeczno-politycznego Polski po prostu nie istnieją, a niepodpisana imieniem i nazwiskiem opozycja liczy w Polsce około trzydziestu milionów ludzi, bo nawet dzieci z młodszych klas szkoły podstawowej przynoszą masowo do domu kawały polityczne, a czegóż nie mówią dorośli w kolejkach i tramwajach…
Jest jednak tak, że to bycie przeciw jest anonimowe, że kiedy trzeba coś podpisać, „nasza partia” ma miliony zwolenników, karnie i w ordynku idących do urn wyborczych albo na masówkę protestującą odważnie przeciw bombie neutronowej. Kilkanaście podpisów założycieli KOR-u latem 1976 roku dokonało pod tym względem świadomościowej rewolucji w społeczeństwie.
Woreczkę trzeba dziś pogrzebać także dlatego, aby wreszcie zerwać z tak charakterystycznym dla naszego polskiego życia schizofrenicznym brzuchomówstwem. Przecież, jeżeli powoływałem go kiedyś dożycia, to właśnie po to, aby – przynajmniej takie były moje intencje - mówić jednocześnie dwoma głosami, abyWoreczko mówił swoje, a Walc w „Polityce” swoje. Oczywiście żywiłem nadzieję, że między tymi dwoma głosami nie będzie sprzeczności, a tylko różnice. Była to oczywiście droga szukania jakiegoś kompromisu, z głęboką nadzieją, że będzie to kompromis mądry, a jednocześnie honorowy.
Ale tego kompromisu nie ma i nie może być – bo jak mówi mędrzec Boy : „W tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz” a nie muszę tu chyba powtarzać analiz dokonywanych wielokrotnie przez Woreczkę analiz, z których wynikało, że władza w Polsce istnieje sama dla siebie i w najmniejszym stopniu nie jest zainteresowana jakimkolwiek kompromisem z ludźmi o poglądach niezależnych – jej celem jest wyeliminowanie ich z życia publicznego i zastąpienie ich ludźmi dyspozycyjnymi, a więc takimi, którzy żadnej niezależności nie dają po sobie poznać.
Jasne, że nie jest to tylko problem mój i Woreczki, ani też tylko dziennikarzy piszących w rozmaitych niezależnych czasopismach pod pseudonimami: jest to problem całego polskiego społeczeństwa, od lat trzydziestu paru uczącego się mówić dwoma językami. Sformułujmy problem jasno: zdecydowaną już dziś większość obywateli PRL tej dwujęzyczności uczono od urodzenia. Wiadomo, że istotniejszą od prawdziwości wygłaszanego sądu jest sytuacja, w jakiej się go wygłasza, bo jak są ludzie równi i równiejsi, tak i prawdy są różne; Jedna dla księdza, druga dla pani nauczycielki, jedna przy wódce, druga na zebraniu, jedna uczciwa, druga użyteczna.
Dzień po dniu, przez 365 dni w roku, przez tysiące dni naszego życia jesteśmy uczeni, że prawda oficjalna, prawda przed panią nauczycielką, na zebraniu pracowniczym, w gazecie czy dzienniku telewizyjnym musi być nieprawdziwa w tradycyjnym sensie tego słowa, musi być sprzeczna z naszym doświadczeniem i naszą wiedzą, wreszcie z naszymi poglądami, jeśli przypadkiem takie posiadamy. Jesteśmy uczeni, że jeśli komuś przyjdzie wypowiadać się w sytuacji oficjalnej, musi mówić odpowiednim językiem, musi kłamać, czy przynajmniej mówić półprawdy.
Nie chcę tu wcale występować jako radykalny moralista, który nie dopuszcza kłamstwa nigdy i nigdzie, ale zadajmy sobie sprawę, że jeżeli kłamstwo jest wszechogarniające, jeżeli nie jest ograniczone ani w czasie (trwa już ponad trzydzieści parę lat) ani też nie ma ludzi poza jego krąg wyłączonych (jest nas ponad 30 milionów dwujęzycznych), stopniowo będziemy zapominać języka, którym mówi się prawdę.
I dlatego urządzam dziś uroczysty pogrzeb Jana Woreczki. Człowiek ma tylko jeden głos, a jeżeli mówi dwoma, to jest albo cyrk, albo paranoja. Za uczestnictwo w tej zbiorowej wariacji każdy odpowiada sam, tak jak godzi się lub nie godzi na dwujęzyczność.
I jeszcze jedno: mógł żyć, jeżeli ja, ze swoim nazwiskiem, mogłem żyć gdzie indziej. Jeżeli zaś mnie nie dają żyć – ja nie dam żyć Woreczce i zajmę jego miejsce.
« Walc Jan, Pamięci Jana Woreczki, „Głos” nr. 6 ; 1978 , przedruk: Jan Walc, "Wybierane", W-wa, 1989