My, którzy do żadnej partii zapisać się nie chcemy...
Wszystko się dokoła zmienia i tylko bezpartyjni po staremu mają przechlapane. A przecież byliśmy, jesteśmy i będziemy stabilną większością polskiego społeczeństwa. Czas najwyższy zrozumieć, że nic się na to nie da poradzić: można liczbę partii zredukować do jedności, można rozwinąć do nieskończoności niemal, a większość i tak stanowić będziemy my, którzy do żadnej partii zapisać się nie chcemy.
Za czasów upadłego reżimu przynajmniej co jakiś czas przypominano sobie o naszym istnieniu z okazji cyklicznie powtarzających się kryzysów. Postanawiano odzyskiwać utraconą więź z masami i stawiać na bezpartyjnych. Obecnie stan kryzysu jakoś się wreszcie ustabilizował, okrzepł i ucodziennił w związku z czym nikt z polityków nie wpada w aż takie zdenerwowanie, żeby zacząć myśleć o bezpartyjnych.
Bezpartyjność była zawsze za mojej pamięci wyzwaniem dla rządzących i pozostała nim nadal, a może nawet jest dziś wyzwaniem jeszcze bardziej ostentacyjnym: tyle partii, takie różne, i jeszcze nam mało, jeszcze się nie podoba, nie łaska się gdzieś wreszcie zapisać? Doszło bowiem na naszych oczach do interesującego nieporozumienia: w dziesięciomilionowej "Solidarności" z roku 1981 spotkali się i ci, którzy walczyli z czerwonym o prawo do zakładania innych partii, i ci, którzy walczyli o prawo do bezpartyjności i jeszcze przecież na dodatek ci, którzy w swojej macierzystej monopartii pragnęli zakładać zabronione w niej frakcje. Jedynym, co nas ze sobą łączyło, był wspólny wróg, więc kiedy go zabrakło, musieliśmy jakoś zastąpić go we własnym zakresie.
I oczywiście obie strony mają w znacznej mierze rację: osobnik bezpartyjny stykając się z tezą, że 2 + 2 = 4 prymitywnie sprawdzi na palcach – i tyle, podczas gdy członek, a w szczególności działacz partyjny łypnie przede wszystkim spod oka, kto też i w czyim interesie z taką tezą wystąpił. Jeżeli twierdzenie takie zechce wygłosić np. postkomunista, musi się liczyć z ostrą polemiką z prawa: usłyszy, że całą wiedzę i kulturę przynieśli tutaj cystersi, ugruntowali benedyktyni, a w ciągu półwiecza komunistycznej opresji kościół stał niewzruszenie na straży tabliczki mnożenia, którą był partia komunistyczna gotowa była oddać w pacht kremlowskim samodzierżcom.
Jeśli z tą samą arytmetyczną tezą wystąpi działacz ZChN-u, zostanie zinterpretowane to jako działanie taktyczne: wcale tak nie myśli, udaje tylko, uprawia chytry kamuflaż, aby tym łatwiej przerobić nasz nieszczęśliwy kraj w państwo wyznaniowe.
Są świadkowie, że Chomeini też twierdził, że 2 + 2 = 4. Czy ta zbieżność nie wywołuje oczywistych skojarzeń?
Do uciążliwych obowiązków członka partii należy pilne śledzenie tabeli kursów politycznych, rozchwianej nierównie bardziej, niż bankowe kursy walut – oto bowiem np. Lech Wałęsa z dnia nadzień zmienia się z żądnego władzy satrapy w ojca demokracji, albo odwrotnie, w zależności od gazety, którą danego dnia weźmiemy do ręki.
Może więc prawda, że do żadnej z partii nie zapisuję się z lenistwa, dlatego że mi się nie chce dostosowywać do tych zmian kursów? I właściwie gdzie miałbym się zapisać, skoro jestem zwolennikiem dekomunizacji i rozdziału kościoła od państwa, skoro brzydzą mnie i spoceni mężczyźni w pogoni z władzą i flirty Bujaka z Kiszczakową a Michnika z Urbanem, skoro chciałbym prywatyzacji i jednocześnie opieki państwa nad słabymi, jego odpowiedzialności za oświatę i służbę zdrowia, a jak słyszę o liberałach latających na mszę przed śniadaniem, to mam nieodparte wrażenie, że ktoś mnie robi w konia. Więc z lenistwa pozostanę przy bezpartyjności, razem z tą gnuśną większością, a naszym kochanym politykom życzę z okazji Nowego Roku, żeby zauważyli, że my też w tym kraju mieszkamy.
« Walc Jan,I ty zostaniesz populistą, 27 grudnia 1992, Życie Warszawy, cykl felietonów : Nie do życia, przedruk : Jan Walc, "Ja tu tylko sprzątam", W-wa, 1995