Wy chcecie pieśni [Recenzja z "Rzeki podziemnej"]
Matko Boska, jak ja mam pisać recenzję z tej książki. Matko Święta, co tu się porobiło. Jakoś tak mówiłby w Rzece podziemnej Tadeusza Konwickiego jego bohater, gdyby mu kazano książkę tę omawiać. Zaraz. A może to ja tak mówię na co dzień, raz po raz wzywając imienia Pana Boga nie swojego nadaremno, w beznadziejnym trudzie znalezienia się i rozebrania w świecie, w który zostałem wrzucony, który rzucił się na mnie i nad którym pojękuję, Matko Boska.
Czyj to język, którym napisana jest ta książka, i co w niej robi Matka Boska, pojawiając się co parę stron, albo i po kilka razy na stronie, choć przedtem nie pojawiała się przez trzydzieści parę lat w żadnej z kilkunastu dotychczasowych książek Konwickiego. Oczywiście jest tak, że mamy dzisiaj taki czas, że się Matkę Boską nosi, ale samą modą chyba wiele tutaj nie objaśnimy. Nie jest tak, aby była ona tu obecna jako Maria, matka Jezusa, ale nie jest to również wtręt tylko, ozdobnik stylistyczny, który dałoby się zastąpić owym Fredrowskim "mocium panie" .
Kiedy bowiem mówimy "Matko Boska" (owo "my" to na pewno Tadeusz Konwicki i ja, ale jeśli jeszcze ktoś się poczuwa, to proszę bardzo), to nie jest to znak oddania się w synowską niewolę Maryi, ale znak desperacji, krańcowego zmordowania, niemożności podołania swoim obowiązkom, które przynajmniej w odniesieniu do nas dwu polegają na rozumieniu, nazywaniu, opisywaniu. Matko Święta.
Na mieście mówią, że książka Konwickiego niedobra, że się zawiedli. Recenzji żadnej wprawdzie nie czytałem, ale zdaje się, że to w kręgach opiniotwórczych stolicy pogląd dość powszechny, choć też i nikomu, zdaje się, nie zależy, aby go lansować i upubliczniać. Piszę te słowa 15 grudnia 1984 roku, w dniu, który sam jeden, wyjęty z tysiąca ostatnich dni, przynosi ładunek groteski, przekraczający możliwości zmyślenia (powiedzmy to po niemiecku: Dichtung), groteski uniemożliwiającej tak oczekiwaną przez czytelników kontynuację Małej Apokalipsy.
Wy, którzy chcielibyście nad jej kolejnym tomem chichotać z lekkim dreszczem przerażenia, a tak się przecież Małą Apokalipsę czytało, przeczytajcie gazetę z tego dnia. Pierwsza informacja jest, by tak powiedzieć, negatywna. Oto nie dowiecie się z tej gazety, że właśnie przypada rocznica powstania PZPR i KPP. Zamiast niej na pierwszej stronie informacja o terminie procesu oficerów zbrojnego ramienia tejże partii, oskarżonych o zamordowanie kapłana. W telewizji - ogłasza gazeta "Dzień Związkowy" - ciekawe, dlaczego dzisiaj właśnie? Dowiemy się z dziennika TV, w którym podają fałszywą informację: "Dziś rocznica wydarzeń grudniowych" , naprawdę rocznica jest oczywiście jutro, ale jutro władza też nie będzie mogła złożyć kwiatów pod Pomnikiem, bo obstawi się go milicją, aby nie dopuścić Wałęsy.
No i jeszcze na deser, dla uczczenia tych wszystkich rocznic, dla związkowców i niezrzeszonych, partyjnych i bezpartyjnych, wierzących i niewierzących vendetta wieczoru! The Last Tango in Paris. Papa papapa papa papapa papa. Matko Święta!
Nie ma miary, nie ma harmonii, którą by można artystycznie zaakceptować. Konwicki, jak mało który z polskich pisarzy współczesnych, obdarzony jest absolutnym słuchem, pozwalającym mu bezbłędnie wczuwać się w tętno swojego miasta, miasta tak mu obcego i odmiennego od arkadyjskich wspomnień Kolonii Wileńskiej i Wilna, miasta, które codziennie zamiast widoku siedmiu wzgórz, gwałci go trzydziestopiętrową bryłą Pałacu Kultury. Z żadnego punktu Warszawy nie wygląda on tak okazale i buńczucznie, jak sprzed domu pisarza na ulicy Górskiego.
Jak się to stało, że Konwicki to miasto pokochał dziwną miłością nie wiem, ale myślę, że tak jak my szukamy pulsu dziewiętnastowiecznej Warszawy u Prusa, tak dwudziestowieczną, tę z drugiej połowy wieku, ów późny wnuk odnajdywać będzie na kartach Wniebowstąpienia, Nic albo nic, Kompleksu polskiego, Małej Apokalipsy, czy właśnie Rzeki podziemnej. Kiedy toczy się akcja powieści "to najdziwniejsze z wymyślonych miast i najsmutniejsze z prawdziwych" ma przetrącony stos pacierzowy. Umarło przed świtem. Ulice i place zajęły czołgi, przez niebo przetaczają się z hukiem helikoptery, "czarne wilki, krwawe psy Maluty Skuratowa, przywódcy opryczniny Wielkiego Cara" . Ale Konwicki nie jest Grottgerem, a zresztą czy można być dzisiaj Grottgerem? "Nas - śpiewa w piosence o Polsce rówieśnik pisarza - obdielila z dietstwa ironieju priroda" i Grottgerami być nie możemy, ale przecież jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że te nasze ironie też nie są na dzisiaj, że nie jest czas żartów i jeżeli nawet żartujemy, drwimy, bawimy się w paradoksy, to jest to nasza nerwowa ucieczka od grottgerowskiej rzeczywistości, przecież jednak realnej, a przy tym sztucznej jakby, jakby reżyserowanej wedle dawnych schematów i gubimy się w tym wszystkim, w tej stylizacji, która ze swojej stylizacyjnej właśnie istoty jest trochę nieprawdziwa, a przecież jednak sprawdzalna, potwierdzalna, dotykalna. Matko Boska.
Jakie są kryteria estetyczne czasu wojny, kiedy idą pancry na "Wujek" ? Czy ta erupcja poezji patriotycznej, pełnej krwi i zaklęć, która kłębiła się pod wałkami powielaczy w czasie, kiedy Konwicki pisał swoją powieść , to wszystko lub prawie wszystko kicz? A jeśli tak, to kto zań odpowiada, bo przecież niezależnie od wszystkich innych porządków, w których można i trzeba opisywać noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku, kiedy rozpoczyna się akcja powieści, z punktu widzenia smaku, postępowanie generała Jaruzelskiego może być ocenione tylko bardzo krytycznie. Ta wojna jest kiczem jeszcze przed jakimkolwiek jej zapośredniczeniem artystycznym, tak po prostu została zaplanowana i przeprowadzona.
"Tak im kazano nosić się z tymi automatami, pomyślał Siódmy. Jakiś generał wyczytał w zagranicznej prasie wojskowej, że żołnierz z przygotowaną do strzału bronią budzi respekt. Oni chcą siać grozę, taką umiarkowaną, przaśną grozę" .
Kicz, którego twórcą jest generał Jaruzelski, ma charakter, najprościej mówiąc, operetkowy, w czym zresztą nic dziwnego, bo jeśli generałowie w ogóle miewają jakieś zrozumienie dla sztuki, to na ogół tego właśnie rodzaju. I subtelny ironista Konwicki staje wobec tej operetki bezradny; można intelektualną drwiną atakować dra Goebbelsa czy dra Schachta, kategorie te przestają być użyteczne, gdy chodzi o Jerzego Urbana czy prof. Krasińskiego.
Karol Marks powiada, że bóstwa tragedii umierają na deskach operetki; tu jednak w operetkowej scenerii, pośród błaznów z przyprawionymi uszami, okularami czy tytułami profesorskimi leje się krew naprawdę, tu polska tragedia o niepoliczalnej już ilości aktów zmartwychwstaje na scenie operetki, tragedią być nie przestając.
Kiedy dzisiaj intelektualista czyta na murze kościoła hasło nazywające księdza Jerzego Popiełuszkę współczesnym świętym Jerzym, poległym w walce z Czerwonym Smokiem, musi się skrzywić nad łatwizną tego porównania, ale cóż może nasze skrzywienie nad faktami, nad społecznym przekonaniem, które jest wszak realnością. I jakkolwiek może nam się niewczesnym wydawać przypominanie, że w Polsce na rozkaz władzy nie zabijano kapłanów od czasu Stanisława ze Szczepanowa, tak po prostu jest.
Kiedy przed dziesięciu laty, zanim się tutaj to wszystko na dobre zaczęło, Zbigniew Herbert w Przesłaniu Pana Cogito, programie moralnym ruchu z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, obiecywał sprawiedliwym przyjęcie do grona zimnych czaszek, do grona przodków nazwanych imionami Gilgamesza, Hektora i Rolanda, można było, nawet traktując ten wiersz naprawdę serio i jako program właśnie, imiona te rozumieć metaforycznie. Póki, mówiąc o swej współczesności, objaśniamy ją, przywołując hrabiego Rolanda, rozumie się, że to literatura rządząca się swoimi prawami, operująca metaforami, hiperbolami czy czym tam jeszcze. Kiedy jednak zbiorową wyobraźnię zaczynają zaludniać postacie przypominające Romualda Traugutta czy księdza Brzóskę, kiedy najpowszechniejszym społecznym sposobem oswojenia sytuacji z 13 grudnia, oswojenia niezbędnego o tyle przynajmniej, aby ją zrozumieć, aby wiedzieć, jak się zachować - jest porównanie z okupacją hitlerowską, jakże głęboko przecież nietrafne- artysta, szczególnie zaś artysta o skłonnościach do intelektualizmu, a takim jest przecież Tadeusz Konwicki, wpada w paniczny strach przed kiczem, tym zasłużonym, zwyczajowym, historycznie uświęconym kiczem narodowym, z którego tyleśmy się z Mrożkiem i Gombrowiczem nadrwili.
Dziś w Polsce problem lutni po Bekwarku jest problemem pędzla po Grottgerze, i nie jest tak, że Konwicki tego pędzla nie podejmuje przez niedostatek talentu czy nieumiejętność poradzenia sobie z taką właśnie konwencją. Autor przejmującego opowiadania o Traugutcie, będącego częścią Kompleksu polskiego, jest bodaj jedynym dziś w Polsce pisarzem, który by literacki grottgeryzm umiał uprawiać. Jeśli tego nie czyni, jest to przemyślana, artystyczna decyzja. Opowiadania z Kompleksu polskiego, powstałego w tych zamierzchłych czasach, kiedy nie było jeszcze w Polsce niezależnych wydawnictw, nie mówiąc o żadnych ruchach społecznych, a tym bardziej o wojnie polsko-jaruzelskiej, już wtedy były demonstracją pisarskich możliwości Konwickiego, których celowo postanowił nie wykorzystywać, a przecież wtedy Romuald Traugutt był sobie postacią historyczną i nie byliśmy świadomi, że właśnie kończy się kolej na przerwa między lekcjami historii.
A kiedy się w Polsce taka przerwa kończy, słowa zostają odbezpieczone, zaczynają grozić wybuchem, zakurzone szkolne lektury uzyskują dramatyzm tekstów będących ekspresją codziennych zdarzeń. Już nic nie jest historyczne, bo historia staje się współczesnością. "Krew naszą długo leją katy, wciąż płyną ludu gorzkie łzy, nadejdzie jednak dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my" . Czy to pieśń sprzed wieku, czy opis dnia dzisiejszego? Matko Święta.
Na domu partii, budynku bardzo obecnym i na życiowych drogach Konwickiego, i na kartach jego książek, czerwony sztandar. Zanućmy sobie starą, wypłowiałą piosenkę: "a kolor jego jest czerwony, bo na nim robotnicza krew, bo na nim robotnicza k r e w" . Matko Święta, jakie to łatwe. Za łatwe nawet na publicystykę, a my się tu zastanawiamy nad sytuacją, kiedy artysta tworzy sztukę, kiedy powtarzanie tego samego w kółko, a nawet, jeśli jest odbiciem powtarzającej się maniakalnie polskiej historii, byłoby wtórnością, której właśnie sztuka nie znosi.
Gdybyż zresztą słowo "wtórność " było tutaj na miejscu, język nawet nie ma stosownego określenia. Siódmość ? Ale bohater powieści Konwickiego nazwany jest Siódmym tylko w ramach historii Peerelu, tego nieszczęsnego fragmentu równie nieszczęsnej większej całości. "Który to raz za mego życia" szepce bohater Konwickiego i wylicza daty: 1945, 1956, 1968, 1970, 1976, 1980, 1981. Za dawnych czasów powstania robiło się co trzydzieści, czterdzieści lat nawet, jeśli się coś powtarzało, to dla innego już pokolenia; teraz intensyfikacja historii, przyspieszenie zapisywania w narodowej pamięci kolejnych dat stwarza jakiś diabelski młyn, tempo właściwe raczej dla lunaparku. I już na życie brak sił i pozostaje tylko to westchnienie do Pocieszycielki Strapionych, chociaż pocieszenia nie będzie na drodze do ciemnego kresu, w drodze po złote runo nicości, a zwyciężonemu za pomnik grobowy zostaną suche drewna szubienicy.
Jak o tym wszystkim pisać? To, co nazywam grottgeryzmem, jest przecież reporterską migawką z ulicy; najprostsze konstatacje opisujące stan rzeczy mają w sobie patos nie do wytrzymania. Przyjrzyjmy się takiemu fragmentowi: "Najlepszych, jak zawsze w tym kraju, czeka zagłada, powiedział sam do siebie Siódmy. Pójdą do więzień, do podziemia, pod kule" . Czy to chłodny opis rzeczywistości, czy cytat z wiersza Do Matki Polki? Konwicki boi się patosu, rozdarty między przekonaniem, że zjawiska dziejące się przed jego oczami są oczywistym i koniecznym dalszym ciągiem najistotniejszych zdarzeń naszej historii, zdarzeń domagających się słów najwyższych, stwierdzenia: "my karty Iliady rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie" z elementarnym przecież dla intelektualisty końca dwudziestego wieku poczuciem ironii i autoironii.
Ale wojna, a szczególnie ta wojna, to nie jest czas dla ironistów. Kiedy słowa zostają odbezpieczone i z żartami trzeba uważać, a ironista musi nieustannie zdawać sobie sprawę, że ma do czynienia z materiałem łatwopalnym. Teraz w Polsce został jeden człowiek, który stałe żartuje publicznie: nazywa się Jerzy Urban i jest rzecznikiem rządu. Nie miejsce tu i nie pora, by rozważać przyczyny, które spowodowały, że generalski rząd, zamiast nająć sobie na rzecznika jakiegoś sztywniaka zwyczajowo będącego w guście każdej junty - postawił na tym miejscu jednego z najkąśliwszych ironistów w kraju; dla naszych o Konwickim rozważań znacznie ważniejsze jest uchwycenie sposobu, w jaki ironia Jerzego Urbana odbierana jest przez społeczeństwo, przez warszawską ulicę, której puls autor Rzeki podziemnej czuje tak dobrze. Patrząc z tej strony, łatwo możemy zobaczyć, dlaczego Konwicki boi się nie tylko patosu,ale także ironii, dlaczego trącając obie te struny, nie daje żadnej nucie wybrzmieć do końca.
W Małej Apokalipsie, która przyniosła mu największy bodaj rozgłos, którą wielu uważa za jego najwybitniejszy utwór, Tadeusz Konwicki jest jeszcze wolnym człowiekiem, intelektualistą, który może sobie ironizować zarówno na temat Edwarda Gierka, jak i Jacka Kuronia. Tę wolność pisarz utracił. Generał Jaruzelski nie jest postacią, z której żarty mogłyby być zabawne dla kogokolwiek o nieco choćby wybredniejszym smaku, ironizowanie zaś na temat Jacka Kuronia czy Lecha Wałęsy zostało zmonopolizowane przez "Żołnierza Wolności" and Co. i w tym kontekście ich ewentualnej śmieszności też nikt nie byłby wstanie docenić.
A przecież, jak wspomnieliśmy, tragedia, którą mamy na co dzień przed oczami, w której sami mniej czy bardziej aktywnie uczestniczymy, toczy się w dekoracjach farsowych. Od 13 grudnia poczynając, uczestniczymy w nieprzerwanym pasmie gagów, które wszyscy zgodnie uważają za nienadające się do upublicznienia. Dość dla doświadczenia posłuchać, jak rozmawia ze sobą u cioci na imieninach dwu byłych internowanych, a potem zajrzeć do opublikowanych wspomnień z obozów i wychodzi człowiek zupełnie głupi, nie wiedząc, czy to były obozy koncentracyjne, czy kabarety.
Konwicki sam internowany niestety nie był (piszę niestety, bo utracił na skutek dosyć przypadkowej decyzji ciekawe i wartościowe doświadczenie pisarskie), ale się tych opowieści nasłuchał, relacji naczytał, a zresztą wszystkie te elementy, tak tragiczne, jak i komiczne, zobaczyć można także po prostu na ulicy, może nie w takim zmasowaniu, ale dla uważnego obserwatora wystarczy. I ostatnia powieść Konwickiego jest jak do tej pory chyba najbliższym prawdy świadectwem swojego czasu, mimo swojej dziwacznej budowy, niejasnej fabuły i metaforycznych obrazów, które, ze ściśle werystycznego punktu widzenia, można by postrzegać jako nieprawdziwe.
Znaczna część wybitnych polskich pisarzy, a zwłaszcza prozaików, zaniemówiła ostatnio, nie umiejąc znaleźć dla swojego świadectwa stosownego miejsca w bardzo szeroko rozwartych nożycach, jakie tworzą wydawnictwa niezależne i uzależnione. Czas, sytuacja, stan nerwów były widocznie nie po temu, aby tworzyć arcydzieła polskiej prozy i, poza Markiem Nowakowskim, nie słyszałem bodaj o nikim, spośród pisarzy z nazwiskami, kto by ją w kraju uprawiał.
Herbert powiedziałby na to: "masz mało czasu trzeba dać świadectwo (...) w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy" . I oto świadectwo naszego właśnie czasu i naszej właśnie miary. Świadectwo jakieś niejasne i pogmatwane, raczej utrzymane w tonie relacji świadka, który z natury swojej nie ogarnia całości sprawy, niż głosu sędziego, który w końcu wyrobił sobie jasną, precyzyjną i ostateczną opinię. I, chociaż jak nigdy, żywimy się co dzień serwisem BBC, chociaż obracamy się w sferze literatury faktu, nie zapominajmy, że świadectwo, jakie znajdujemy w Rzece podziemnej, to nie kolejna relacja z internowania, napisana przez zasłużonego działacza jakiejś bardzo ważnej struktury naszego związku, ale powieść , czyli fikcja artystyczna, a w dodatku napisana nie przez rówieśnika Grottgera, Sienkiewicza i Orzeszkowej, ale Butora, Borgesa, Cortazara. Jeśli o tym pamiętać, to wcale nie trudniej przepłynąć tę podziemną rzekę, niż grać w klasy.
Ale jakże tu dzisiaj grać w klasy, Matko Święta? Kiedy w najelegantszym obozie dla intelektualnej ekstremy w Jaworzu internowani zorganizowali turniej brydżowy, jeden z osadzonych tam patriotów z okrzykiem "Ojczyzna krwawi, a oni w karty grają" usiłował ich nawrócić na drogę cnoty (virtus). A ja państwu proponuję grę w klasy? Kiedy tak piszę, wszystko wygląda jakby śmiesznie,ale przecież możemy to samo powiedzieć i innym językiem: "Ty masz werbel nam zagrać do marszu! Smagać słowem! Bić pieśnią! Wznieść hymnem!" . Ty właśnie, Tadeuszu Konwicki, "bądź jak sztandar rozwiany wśród walki, bądź jak w wichrze wzniesiona pochodnia!" Bo właśnie teraz toczy się walka o to, by nasze dzieci mogły kiedyś bezpiecznie grać w klasy.
Są takie rzeczy, które wyjątkowo trudno napisać, a jeszcze trudniej przeczytać. Kiedy przed paru laty, jeszcze w słodkiej atmosferze przedsierpniowej korupcji, Kwartalnik Polityczny "Krytyka" zamieścił artykuł wstępny zatytułowany Polska leży w Europie, a podpisany przez trzech wybitnych działaczy demokratycznej opozycji, jego autorzy stali się obiektem żartów jako niewcześni Kolumbowie. A przecież prawdą jest nie tylko to, że leży, ale i to, że o tym zapominamy. Najczęściej bodaj w naszej chorej świadomości leży ona na wyspie znajdującej się w mocy złego czarnoksiężnika, czasami zaś wędruje po globusie - potrafi sąsiadować z Afganistanem czy Nikaraguą, Chile czy Grenadą, a przez pewien krótki okres leżała na którejś z Wysp Falklandzkich, nerwowo wypatrując zbawczych okrętów Jej Królewskiej Mości.
Czy powrócić na swoje miejsce w Europie i w świecie będziemy mogli dopiero po traktacie wersalskim, który gdzieś kiedyś zostanie wreszcie podpisany, po procesie norymberskim, odbytym gdzieś w Twerze, Nowogrodzie czy Kijowie? Przy całym swoim uwikłaniu w polskość , przy sejsmograficznej dokladności rejestrowania wstrząsów w dolinie Wisły ("Rów, w którym płynie mętna rzeka/ nazywam Wisłą. Ciężko wyznać,/ na taką miłość nas skazali/ taką przebodli nas ojczyzną" te słowa Konwicki też zapisał, tyle że prozą, i jeśli kto zechce pograć w klasy łatwo je znajdzie), autor Rzeki podziemnej jest Europejczykiem z końca XX wieku, i jeśli nawet jest Europejczykiem spod Oszmiany, to tylko dowodzi, że Oszmiana też leży w Europie, w co zdaje się nikt nie wierzy.
Ostatnie lata przyniosły w cywilizowanym i znudzonym świecie, tym, co to z żyru biesitsia modę na poszukiwanie korzeni (The Roots) -ludzie gdzieś próbują powracać, coś zwiedzać, wyobrażać sobie jakichś swoich przodków w dziwnych i dalekich miejscach. Jeśli rzecz dotyczy Murzyna, którego znad Nilu złe losy rzuciły nad Hudson, można to nawet obejrzeć w polskiej telewizji, jeśli jednak podróż była krótsza, znad Niemna nad Wisłę, czy nie daj Boże znad Odry (die Oder) nad Ren, to już łatwiej to zobaczyć w telewizji amerykańskiej, chociaż ten reżyser, który taki film mógłby najlepiej nakręcić, czyli Tadeusz Konwicki, nie ma na niego chwilowo kontraktu.
A korzeni szuka pisarz od dawna. W wielu jego książkach można było znaleźć obrazy spod Wilna, przypominane czy śnione, a zarazem przeżywane bardzo realnie. Niezależnie od różnic czasów i nastrojów, w jakich powstawały dawniejsze książki Konwickiego operujące podwileńskimi obrazami, te piękne strony, znane mi, jaki większości wykorzenionych stamtąd Polaków, tylko z przekazów, przybierały charakter jakiejś swoistej Arkadii. Nie było zresztą w tym nic dziwnego, bo z dawna wiadomo, że polska Arkadia leży gdzieś pod Wilnem. Był to więc obraz znany: w Rzece podziemnej czołgi generała Jaruzelskiego wjechały do Arkadii; ostentacyjnie, dotykalnie i bestialsko się po niej rozjeżdżają. Chora świadomość bohatera, znajdującego się pod przeciążeniem diabelskiego młyna historii, ale przecież równocześnie człowieka uwikłanego w najprostsze, najpowszechniejsze ludzkie życiowe sprawy, tego człowieka śmiertelnie zmęczonego, nie znajdzie wytchnienia w Arkadii wspomnień, tak jak to się udawało dawniej: "Stref ulewy i grzmotu nie daje się pominąć" i może to jest właśnie istotą choroby, która przecież taka jest już zadawniona, w której i czołgi grudniowe, i sam generał Jaruzelski to był tylko epizod, ale nawet jeśli przebłyskiem naszej chorej świadomości zdajemy sobie z tego sprawę, nie zmienia to istoty owego faktu społecznego, w którym płyniemy jak ów orzech w Nilu katarakcie. A może jest podobnie,ale nieco inaczej, może choć "noc rozdarła ciemność i ból, co tkwi jak nóż,/ (...) płyniemy strugą, rzeką/ złocistą drżącą strugą, gwiazdami lśniących róż/. Bo nie ma rozerwania, choć rozerwane słowa,/ bo nie ma zapomnienia, choć życie nas zapomni" .
Płyniemy. I to jest najważniejsze.
"Nieba prawie nie widać, czeluść chłodna i ciemna, niech się sypią lawiny kamieni i niech łączą się zbocza bezlitosnych wąwozów, bo cóż drąży kształt przyszłych przestrzeni, jak nie rzeka podziemna?" . "Bądź wierny. Idź" kończy Zbigniew Herbert przesłanie Pana Cogito.
A Tadeusz Konwicki odpowiada na to wezwanie ostatnimi słowami swojej powieści: "Gdzież to cierpiące stworzenie, za którym pójdę teraz, w jeszcze jedną drogę krzyżową. Ty nim jesteś, który dotknąłeś wzrokiem moich słów, otarłeś się przeczuciem o moje myśli, zląkłeś się raptem mego cienia w biały dzień albo kiedy staję za czarną szybą twego okna nad ranem. Jeszcze przed nami straszna wieczność " .
podpisane: Lew Laicki
« Walc Jan, Wy chcecie pieśni, pierwodruk (pod pseudonimem Lew Laicki): „Kultura Niezależna” nr 5 , 1984; przedruk w: Jan Walc, Wybierane, Warszawa 1989, przedruk: Jan Walc, Tadeusza Konwickiego przedstawienie świata (aneks), Warszawa 2010
Tagi: Konwicki Tadeusz, Stan wojenny, Kościół, Lew Laicki