Jak to się zaczynało
Test opublikowany po angielsku pod tytułem: Unofficial publishing , w piśmie Index of Censorship Journal Volume 8, Issue 6, 1979
Dzisiaj, pod koniec 1978 roku, jesteśmy już w Polsce tak przyzwyczajeni do niezależnych wydawnictw, zarówno o charakterze gazetowym jak książkowym, że trudno sobie wyobrazić rzeczywistość społeczna i literacka bez nich, a przecież jeszcze dwa lata temu nikomu w Polsce nie śniło się publikowanie czegokolwiek poza państwowym monopolem wydawniczym.
Rzecz jasna, zgodnie z polska tradycja narodowa, wywodzącą się z epoki dziewiętnastowiecznych walk o odzyskanie niepodległości, pierwsze w podziemnym obiegu zaczęły funkcjonować wiersze, z tym jednak, że były one przepisywane prywatnie, najczęściej przez samych autorów lub ich przyjaciół kursowały jedynie w bardzo wąskim środowisku. Przeważnie nie miały one charaktery książkowego, ot, po prostu były maszynopisami przechowywanymi w kartonowych teczkach czy papierowych kopertach.
Rozpowszechnianie tych tekstów nie było jeszcze pojmowane jako działalność mająca na celu przełamywanie państwowego monopolu informacyjnego – było po prostu tak, że nawet wiersze niewzbudzające oporu cenzury musiały czekać na druk kilka lat, co władze tłumaczyły brakiem papieru. W tej sytuacji krążenie maszynopisów środowisku literackim było zjawiskiem jak najbardziej naturalnym. Trudno dziś powiedzieć, gdzie i kiedy nastąpił przełom – na pewno psychologiczna bariera, od czasu pokonania której można mówić o niezależnych wydawnictwach, było zaopatrzenie maszynopisów okładki i – oczywiście – ich sprzedawanie.
Przypadek sprawił, że miałem okazję uczestniczyć w narodzinach jednej z takich książek jesienią 1976 roku. Oto mój przyjaciel Andrzej Celiński, dziś członek KSS KOR i twórca latającego uniwersytetu namówił mnie latem 1976 na współudział w organizacji wieczorów poetyckich poetów w środowisku studenckim popularnych, a jednocześnie mających trudności z drukiem swoich tekstów. Andrzej miał zajmować się organizacją sali i zapraszać słuchaczy, ja zaś miałem zapraszać pisarzy i ewentualnie wygłaszać słowo wstępne.
Pierwszy wieczór naszego klubu miał się odbyć w Domu Kultury jednej z peryferyjnych dzielnic Warszawy, a jako jego bohater zaproszony został Stanisław Barańczak. Na kilka godzin przed rozpoczęciem imprezy kierownictwo Domu Kultury na interwencje „z góry” cofnęło zgodę na wykorzystanie Sali: decyzja ta, mająca w zamierzeniu uniemożliwić odbycie wieczory poetyckiego, przyczyniła się w efekcie do czegoś wręcz odwrotnego: ponieważ prelegent został ściągnięty z odległego o 300 km Poznania uważaliśmy, że impreza odbyć się musi i w ten sposób zainaugurowana została działalność funkcjonującego po dziś dzień salonu artystyczno-literackiego w prywatnym mieszkaniu Anny i Tadeusza Walendowskich, gdzie co dwa tygodnie odbywają się imprezy poświęcone twórcom spoza kręgu objętego państwowym monopolem.
Wiersze Barańczaka podobały się bardzo i słuchacze prosili kilkakrotnie o czytanie niektórych z nich, a po zakończeniu wieczoru cisnęli się do poety z prośbą o umożliwienie ich przepisania, toteż zwróciłem się do umówionego już na następne spotkanie Adama Zagajewskiego z prośbą, aby pozwolił przepisać w pewnej ilości egzemplarzy wiersze, które ma zamiar odczytać. Wierszy tych było siedemnaście i przepisałem je na maszynie w pięćdziesięciu egzemplarzach. Kiedy praca ta była na ukończeniu, zorientowałem się w konieczności wytworzenia okładki – bez niej bowiem gotowe już zbiorki wierszy wyglądały jakoś biednie. Nie bardzo wiedząc, jak zabrać się do zrobienia okładki zapytałem o to zaprzyjaźnioną młodą plastyczkę. Akurat miała wolny wieczór, wieczór, a że czasu było niewiele, od razy przystąpiliśmy do roboty. Arkusze czarnego kartonu pocięte zostały na odpowiednie kawałki, a z gumy do wycierania wycięliśmy litery składające się na nazwisko autora i tytuł – „Wiersze”, a następnie po jednej literze wystemplowywaliśmy napis na wszystkich pięćdziesięciu okładkach, z których każda została również ozdobiona jakimś abstrakcyjnym akcentem.
W ten sposób powstała książka tym oryginalniejsza, że każda z 50 okładek różniła się od pozostałych. Dla bibliofilów mogę dodać, że na dwie ostatnie nie starczyło czarnego kartonu i zrobione zostały z białego. Wszystkie tomiki zaopatrzone zostały w stronę tytułowa, na której oprócz tytułu i nazwiska autora znalazł się jego odręczny podpis i kolejny numer od 1 do 50.
Wieczór Adama Zagajewskiego odbył się w klubie spółdzielni, mieszkaniowej, którego gospodarze nie zorientowali się na czas w niesłuszności imprezy: po jego zakończeniu rozpakowałem tomiki i poprosiłem, aby nabywcy wrzucali do czapki „co łaska”. Książek błyskawicznie zabrakło, a w czapce znalazło się ok. 2500 zł, tzn. kwota trzykrotnie przekraczająca honorarium za wieczór autorski ustalone przez Związek Literatów.
Wieczór ten – właśnie ze względu na sprzedaż książek – odbił się w Warszawie szerokim echem (tak szerokim, że red. Rakowski wyrzucił mnie zań z „Polityki”) i był jednym z licznych na pewno zdarzeń uświadamiających nam potrzebę wydawania książek.
Napisałem „nam”, ale trudno dziś bez popełnienia anachronizmu zastąpić ten zaimek rzeczownikiem. „KOR” działał wtedy zaledwie od miesiąca czy dwu, nikt nie nazywa ł nas jeszcze dysydentami, samiśmy zapewne uważali, że nazywanie się „opozycją” byłoby za poważne i mocno na wyrost, nie mówiąc już o barierze strachu, jaka trzeba pokonać, by samego siebie nazwać w sposób odcinający od oficjalnego życia…
Wspominam o tym dlatego, żeby pokazać, że wcześniej nie było w Polsce infrastruktury dla drugiego obiegu dziel literackich, nie mówiąc już o czasopismach; istniejące społeczne zapotrzebowanie na autentyczną nieskrępowaną twórczość literacka czy nieocenzurowane wiadomości było tylko wewnętrzną potrzebą ludzi, którzy jednak nie czynili nic lub prawie nic, by tę potrzebę zaspokoić.
Rolę integrującą i aktywizująca środowisko pełniła trwająca prze kilka miesięcy konieczność przepisywania na maszynie obszernych komunikatów Komitetu Obrony Robotników, informującym o zakresie i charakterze represji stosowanych przez milicje i służbę bezpieczeństwa, zarówno w stosunku do robotników, którzy brali udział w strajkach, i demonstracjach, jak też członków i współpracowników KOR.
Treść tych komunikatów była tak przerażająca, że nie sposób było uchylać się od ich przepisywania, kiedy jeszcze nie dysponowaliśmy żadnymi formami ich powielania czy drukowania. Przepisywane więc z wielkim nakładem pracy Komunikaty, a potem pierwsze numery Biuletynu Informacyjnego ukazywały ogrom społecznego zapotrzebowania na bieżącą obiektywną informację o zasadniczych sprawach kraju, a także pozwalały stwierdzić szokującą prawdę, że czasopismo ukazujące się nawet tylko w maszynopisie stanowi istotny fakt społeczny, wprawiający wszechmocne zdawałoby się władze w panikę.
Wtedy też, jesienią 1976 roku grupa pisarzy zaczęła pracę nad pierwszym numerem almanachu literackiego „Zapis” i nie było jeszcze oczywiste, że stanie się on regularnie wychodzącym czasopismem. Był to czas, kiedy do działalności w ruchu opozycyjnym potrzeba było ogromnej odwagi, bowiem wszyscy czekali dnia, kiedy policja nareszcie zrobi porządek i wszyscy niepokorni znajdą się w więzieniu. KOR dokonał niewiarygodnego aktu odwagi podpisując imionami i nazwiskami swoje komunikaty – aktem równie znaczącym było podpisanie przez kilkunastu pisarzy swoich tekstów w I numerze „Zapisu”.
Ze względu na panujący w Polsce monopol wydawniczy środowisko literackie poddane było zawsze wyjątkowo silnej presji odstręczających od działań jawnie opozycyjnych. – Wydawało się, że narażenie się władzy musi prowadzić do uniemożliwienia uprawiania zawodu, a w konsekwencji do śmierci literackiej. Nie od razu stało się jasne, że publikowanie w „Zapisie” śmiercią literacka nie jest. I pierwszy numer wyszedł w maszynopisie w styczniu 1977 i przyszło poczekać jeszcze ładnych kilka miesięcy, zanim został powielony w takiej ilości egzemplarzy, aby można było mówić o jego społecznym, a nie tylko wąsko środowiskowym istnieniu.
Wtedy właśnie, gdy ukazywała się pierwszy numer „Zapisu” rozpoczęło się powielanie komunikatów KOR i Biuletynu Informacyjnego. Ogromną rolę odegrał tu jeden z młodszych członków KOR-u, Mirek Chojecki. Latem i jesienią brał on tak czynny udział w akcji radomskiej, organizując pomoc dla represjonowanych robotników i tyle razy bywał zatrzymywany przez milicje na 48 godzin, że niebawem znali go wszyscy radomscy milicjanci i tajni agenci, tak że nie mógł w żaden sposób wyrwać się spod ich czujnej opieki, co zupełnie uniemożliwiało efektywną pracę.
Jednocześnie bardzo prędko wyrzucono tego młodego naukowca z pracy w Instytucie Badań Jądrowych, nie miał więc gdzie wyładować swojej wrodzonej aktywności, aż znalazł dla niej ujście właśnie w działalności poligraficznej, z której znaczenia niby wszyscy zdawali sobie sprawę, ale jakoś nikt nie miał odwagi, by się jej podjąć, dysponując przecież na wstępie tylko gołymi rękami. Pamiętajmy, że w Polsce nie można kupić ani powielacza, ani matryc, ani farby, ani kserografu – słowem niczego, co mogłoby służyć do rozpowszechniania niebezpiecznych wiadomości. Nawet papier jest towarem bardzo trudno dostępnym, a bywają okresy, że sprzedaje się go tylko w specjalnym sklepie za okazaniem legitymacji Związku Literatów.
Istnieją więc trzy metody zdobycia potrzebnego sprzętu: ukraść, zrobić samemu albo przeszmuglować z Zachodu i zaiste żadne z tych rozwiązań nie jest łatwe. Pierwsze powielacze drukujące dokumenty KOR-u były małymi maszynkami spirytusowymi, pracującymi na klace hektograficznej, mogącymi dawać z jednej matrycy najwyżej 200 czytelnych egzemplarzy. W porównaniu jednak z przepisywaniem na maszynie był to wielki postęp i przez parę miesięcy właściwie niewiele działo się na froncie drukarsko-wydawniczym nowego.
Wydarzeniem niezmiernie ważnym było powstanie wiosna 1977 roku drugiego obok KOR-u niezależnego ruchu społecznego – Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, (ROPCz-iO), który tez powołał swój organ prasowy - „Opinię”, w pierwszej fazie rozchodzącą się w maszynopisach.
W maju 1977, po demonstracji studenckie w Krakowie w związku ze śmiercią studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego, Stanisława Pyjasa, doszło do aresztowanie ponad setki osób, z których większość rychło zwolniono, kilkunastu działaczy zatrzymano jednak w więzieniu. Władze starały się tak ich dobrać, aby aresztowanie kilkunastu tylko osób zdołało sparaliżować działalność KOR-u, okazało się jednak rychło, że ukazują się i Komunikaty i Biuletyn Informacyjny, a w dodatku w Lublinie grupa młodych ludzi powołała do życia Nieocenzurowaną Oficynę Wydawniczą (NOWA) i opublikowała pierwsze masowe wydanie „Zapisu” nr 1.
Tak więc aresztowanie grupy działaczy KOR-u okazało się i nieskuteczne i kosztowne, szczególnie ze względu na poważne naciski międzynarodowe, które tym razem dołączyły się do krajowych głosów protestu i groziły poważnymi restrykcjami ekonomicznymi wobec władz PRL, przeto tym ostatnim nie pozostało nic innego, jak zwolnić wszystkich więźniów politycznych, łącznie z robotnikami, którzy świeżo skazani zostali za udział w czerwcowych demonstracjach na wieloletnie więzienie.
Być może władze miały nadzieje, że realizują podstawowe żądania KOR-u skłonią go do rozwiązania się, odbiorą mu raison d’existence. Stało się 77, wprost odwrotnie: wypuszczenie na wolność naszych przyjaciół wprawiło środowiska opozycyjne w nastrój euforyczny; jeszcze raz uzyskała potwierdzenie mądra myśl markiza de Toqueville, że jeżeli reżim tyrański poczyna się liberalizować, paradoksalnie jego tyrania odczuwana jest przez społeczeństwo jeszcze silniej.
Amnestia była dla nas wyrazem słabości władzy i zachęcała do wzmożenia i rozbudowania działalności opozycyjnej, przeto dziesiątki zebrań i spotkań u schyłku lata 1977 poświęcone było nowym pomysłom i inicjatywom. Rzecz jasna wiele z nich dotyczyło działalności wydawniczej, choć, jak się rychło okazało, nawet w najśmielszych marzeniach nie rokowaliśmy jej tak wspaniałego rozwoju. Jeszcze sierpniu ubiegłego roku, podczas wakacyjnych wycieczek i spacerów dyskutowaliśmy z przyjacielem elektronikiem, jaka może być najwłaściwsza technicznie forma powielania książek przy założeniu, że nakłady nie mogą przekraczać stu egzemplarzy i założenie to wydawało się oczywiste.
Jesienią 77 roku w Warszawie powstała Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA – w pewnym sensie kontynuacja wspomnianej inicjatywy lubelskiej. Jej szef, Mirek Chojecki, od początku założył, że będzie ona działała na zasadach normalnego przedsiębiorstwa będącego na własnym rozrachunku. Na rozruch działalności NOWA otrzymała od KOR-u pożyczkę w wysokości 60 000 złotych i rozpoczęła wydawanie książek.
Było tu do rozwiązania kilka problemów z dziedziny ekonomii politycznej: jak wspomniałem kapitał zakładowy wzięto w formie kredytu, ale trzeba było jeszcze znaleźć środki produkcji ( i to zarówno maszyny i urządzenia, jak i surowce) i pracowników, pracowników wszystko w warunkach konspiracyjnych, ponieważ władze ograniczające swobodę działania policji w zakresie tępienia innych form życia opozycyjnego dają jej wolna rękę w tropieniu działalności wydawniczej i, co za tym idzie, musi być ona pieczołowicie ukrywana.
Z tego tez względu jako drukarnie służyły najczęściej wille położone na przedmieściach, bądź już poza miastem, na tyle obszerne, by oprócz sprzętu i papieru mogły pomiecie kilkuosobowa ekipę, która nie opuszcza miejsca pracy aż do jej zakończenia, kiedy to zarówno sprzęt jak i wydrukowane materiały przewiezione będą gdzie indziej. Chodzi o to, żeby wokół willi, gdzie mieści się drukarnia, nie było zbytniego ruchu, przychodzenia i wychodzenia większej ilości ludzi, co mogłoby zwrócić uwagę sąsiadów. W drukarni pracuje się non stop przez całą dobę, najczęściej na dwie dwunastogodzinne zmiany, aby sprzęt nie stał bezużytecznie, a ktoś z domowników musi zajmować się przez cały czas aprowizacja ekipy, przy czym firma pokrywa koszty utrzymania podczas pracy.
Drukarze zarabiają zupełnie dobrze, można nawet powiedzieć, że ich zarobki są wysokie, co uzasadnione jest i tym, że jest to praca wyczerpująca i bezustanna perspektywą 48-godzinnego aresztowania. Płacenie drukarzom ma też i te doniosła funkcję, że pozwala pozbawionym pracy działaczom opozycji na znalezienie godziwego zarobku bez uszczerbku dla prowadzonej przez nich działalności, a warto podkreślić, iż przy drukowaniu pracują też niektórzy członkowie KSS KOR.
Policja usilnie pracuje nad wykryciem sieci naszych drukarń, jej zadanie jest jednak bardzo trudne ze względu na stałe zmiany ich lokalizacji. Policja próbowała przede wszystkim, i próbuje do dziś, inwigilacji osób związanych z pracami wydawniczymi, nie jest jednak w stanie śledzić ich niepostrzeżenie –np. w toku pracy zebraliśmy wcale pokaźny rejestr numerów rejestracyjnych samochodów, którymi poruszają się tajni agenci. Jeśli ktoś jadący np. do drukarni stwierdzi, iż jest obserwowany, istnieje cały katalog sposobów zgubienia agentów, a ściślej rzecz biorąc miejsc, w których ze względu na topografię zgubić ich najłatwiej.
Ponieważ metody śledzenia okazują się nieskuteczne, policja kilkakrotnie podejmowała próby rozpracowania NOW-ej od wewnątrz, oferując jej sprzedaż powielacza przez podstawionego agenta. Kiedyś np. zgłosił się do Chojeckiego nieznany nikomu ze środowiska opozycyjnego człowiek oferując powielacz spirytusowy za dość wysoką cenę 10 000 zł, jednak po targach zgodził się na 2 000 i był w ogóle niezmiernie wszystkiego ciekawy.
Szef oficyny był prawie w stu procentach pewien, iż jego kontrahent jest tajnym agentem, że jednak maszyna była mu potrzebna, postanowił podjąć grę. Po wielu rozmowach i dokładnym obejrzeniu powielacza umówił się z agentem pewnego dnia na skrzyżowaniu dwóch ulic dla sfinalizowania transakcji. Na pól godziny przed umówionym terminem spotkania na miejscu znaleźli się nieznani policji współpracownicy wydawnictwa, którzy łatwo stwierdzili, iż w pobliżu parkuje kilka samochodów, których numery rejestracyjne znajdują się w naszym spisie, o czy zawiadomiono Chojeckiego w ustalony sposób. Ten udała się na miejsce punktualnie, odebrał powielacz, zapłacił wsiadł do samochodu. Za nim ruszyła kawalkada wozów policyjnych.
Wiozący Chojeckiego samochód kręcił się po mieście, aż wreszcie, ciągle w towarzystwie dyskretnej eskorty wyjechała na jedną z podmiejskich szos. Podczas jazdy Mirek dokładnie owinął powielacz szmatami i bandażami, aż na jakimś zakręcie, gdzie stała samochód, któremu jacyś faceci akurat zmieniali koło, powielacz wyleciał w śnieg do przydrożnego rowu. Znajdujący się w tym momencie za zakrętem policjanci długo jeszcze towarzyszyli samochodowi Chojeckiego, później przez kilka dni obstawiali mieszkanie i garaż właściciela samochodu, aż wreszcie nie wytrzymali i zrobili rewizje, w czasie której nie znaleźli literalnie nic.
Po tym blamażu policja postanowiła lepiej zorganizować następną transakcję i zaoferowała powielacz bębnowy, na tyle duży, że niepostrzeżone wyrzucenie go z samochodu było zupełnie niemożliwe. I tym razem sprzedawca po targach zgodził się na 20% żądanej ceny, a w trakcie rokowań Mirek bardzo dokładnie oglądał maszynę, rozkładał ją nawet częściowo, tłumacząc to koniecznością sprawdzenia jej przydatności. W efekcie tych oględzin zdołał sporządzić dość szczegółowe rysunki techniczne. Tym razem umówił się z kontrahentem w niedziele rano i zgodził się, że dotychczasowy właściciel powielacza zawiezie go swoim samochodem we wskazane miejsce.
Umieszczone w należącym do agenta fiacie 125p powielacz rzucał się w oczy, był bowiem schowany w zbitej z desek skrzyni o objętości 1m sześciennego. Wsiadłszy do samochodu Chojecki wyjął walkie-talkie i gdy ruszyli ciągnąc za sobą honorową eskortę kilku milicyjnych samochodów, samochodów głośnika radiotelefonu rozległ się głos jednego współpracowników NOWEJ: „możecie jechać spokojnie, nikt was nie śledzi”. Agent za kierownica z trudem maskował rozbawienie połączone ze zdziwieniem i chętnie jechał tam, gdzie mu Mirek wskazywał.
Po zwyczajowym kluczeniu po mieście, podczas którego z radiotelefonu rozlegały się najdziwniejsze komunikaty, Chojecki skierował wóz na Stare Miasto (gdzie obowiązuje zakaz ruchu samochodowego), czemu agent podporządkował się bez szemrania, a następnie stanął przed katedrą, gdzie akurat odbywała się suma. Z pomocą czekającego tam człowieka Mirek wniósł skrzynię do katedry pod czujnym okiem policji, po chwili zaś wyniósł tylnymi drzwiami i wstawił do zaparkowanego nieopodal fiata 126p. Za tym fiatem natychmiast ruszyły policyjne samochody niezmordowanie towarzysząc mu w wielokilometrowej wycieczce po Warszawie i okolicy.
Tymczasem w katedrze pełnej wiernych, za filarem kilku chłopców zaopatrzonych w sporządzone uprzednio rysunki szybciutko rozkręcało wyjętą ze skrzyni maszynę na drobne kawałki po osłoną nierzucającej się w oczy grupki starszych osób – rozmaitych ciotek emerytek, dziadków rencistów etc. Szybko też poszczególne elementy maszyny znikały w przygotowanych zawczasu siatkach czy teczkach i po zakończeniu mszy postronny obserwator – gdyby się taki znalazł – mógłby się tylko dziwić, że w niedzielne popołudnie wiele osób wyszło z katedry z torbami jakby pełnymi zakupów…
Mały fiat znalazł się tymczasem w Puszczy Kampinoskiej, gdzie na krętych leśnych drogach Chojecki stopniowo wyrzucał deski ze zdementowanej podczas jazdy skrzyni. Po zrobieniu wielkiego koła fiat zawrócił i skierował się w stronę Warszawy. Na szosie kilkakrotnie wyprzedały go samochody tajnej policji, a agenci z coraz większa natarczywością zaglądali do wnętrza wyprzedzanego wozu, zwalniali, powtarzali manewr, aż wreszcie zatrzymali samochód i przeprowadzili w nim pobieżną rewizję pod pozorem kontroli drogowej. W tydzień później znajomi Chojeckiego, którzy wybrali się do Puszczy Kampinoskiej na niedzielna wycieczkę z dziećmi opowiadali ze zdumieniem, że pełno tam milicji, która chodzi po lesie jakby czegoś szukając, a milicjanci zbierają porzucone przy drodze jakieś kawałki desek… Warto dodać, że maszyna po dziś dzień pracuje dobrze i na niej to drukowana była słynna Biała Księga, zbiór dokumentów przedstawiających stosowane przez policję bezprawie i gwałty.
W okresie. Kiedy powstawała NOWA, największa jak dotąd w Polsce niezależna firma wydawnicza, ogromny ruch umysłowy i społeczny ogarnął cały kraj. PO spektakularnym zwycięstwie społeczeństwa nad władza, jakim było wypuszczenie na wolność niemal wszystkich więźniów politycznych, ludziom wyraźnie przybyło odwagi i wiary w sensowność działań opozycyjnych, przeto powstawać zaczęły rozmaite nielegalne ugrupowania i instytucje, zaznaczające swoja działalność wydawanymi poza zasięgiem cenzury publikacjami, już tu periodycznymi, już to mającymi charakter efemeryd.
Zintensyfikowało swoją działalność polityczną Polskie Porozumienie Niepodległościowe, grupa w odróżnieniu od innych ściśle zakonspirowana i niepodpisująca żadnymi nazwiskami swoich publikacji, zarówno o charakterze programowym jak i diagnostycznym, Grupa ta formułuje swój program ostro i bezkompromisowo, pragnie nie jakiejś poprawy istniejącego stanu rzeczy, ale zmian radykalnych, przede wszystkim pełnego uniezależnienia się Polski od Związku Radzieckiego. Przy tak ambitnych celach PPN jest ugrupowaniem najbardziej pesymistycznie zapatrującym się na perspektywy niezależnego ruchu demokratycznego w Polsce, wyrażając m.in. przekonanie, że Rosja w każdej chwili może w każdej chwili zrezygnować z prowadzonej polityki détente i powrócić do metod stalinizmu.
Wolno przypuszczać, że właśnie te poglądy skłaniają członków PPN do pozostawania w konspiracji.
Jesienią 1977 znacznie poszerzyła się działalność prasowa KOR-u; obok Komunikatów, będących jego organem oficjalnym i półoficjalnego Biuletynu Informacyjnego, niepodpisywanego przez KOR, ale wyrażającego jego poglądy, powołano do życia publicystyczny miesięcznik ”Głos” i „Robotnika”. To ostatnie pismo ma szczególnie duże znaczenie. Tytułem swoim nawiązuje do oficjalnego organu Polskiej Partii Socjalistycznej wychodzącego w latach 1894-1948, którego pierwszym redaktorem był wskrzesiciel Państwa Polskiego, Józef Piłsudski. W początkach swojego istnienia, pod zaborem rosyjskim, „Robotnik” wychodził nielegalnie i do tej tradycji nawiązuje obecna redakcja. Jest to pismo bardzo niewielkiego formatu – jedna dwustronnie zadrukowana kartka papieru maszynowego – wydawane techniką sitodruku w nakładzie kilku tysięcy egzemplarzy. W skład redakcji obok działaczy KOR-u wchodzą robotnicy z wielu rozmaitych miast Polski, a siec terenowych korespondentów zapewnia szybki dopływ informacji o prześladowaniach i strajkach.
Od początku roku akademickiego 1977/78 w rozmaitych miastach Polski zaczęły powstawać Studenckie Komitety Solidarności na wzór pierwszego takiego komitetu powołanego w Krakowie po śmierci Stanisława Pyjasa. Komitety te, przełamujące monopol jedynej upaństwowionej organizacji studenckiej zajmują się również wydawaniem własnych czasopism – w Warszawie ukazuje się Indeks, w Krakowie – Sygnał, we Wrocławiu – Biuletyn SKS, w Gdańsku – związany z ROPCziO Bratnia. Pisma te obok działalności publicystycznej oraz informacji środowiskowej zajmują się również przedrukowywaniem najważniejszych wiadomości z centralnej prasy opozycyjnej.
Godne podkreślenia, że inicjatywy wydawnicze nie ograniczają się do stolicy – w Lublinie grupa młodych katolików powołała do życia ambitny kwartalnik „Spotkania”, w Łodzi wydawany jest kwartalnik literacki „Puls”.
Powstają pisma zaspokajające potrzeby różnych grup społecznych i zawodowych – z inicjatywy ROPCz-iO i grupy działaczy ludowych powstał zima 1978 roku „Gospodarz” – pismo poświęcone problematyce wiejskiej, od ponad roku ukazuje się „Postęp” – pismo ruchu zawodowego niezwiązane z żadnym konkretnym ugrupowaniem, swoje ulotki czy oświadczenia wydają też WZZ (Wolne Związki Zawodowe), latem tego roku ukazał się pierwszy numer kwartalnika politycznego Krytyka, wychodzi również – chociaż w niewielkim nakładzie - Przegląd Prasy Zagranicznej zawierający tłumaczenia ciekawszych artykułów prasy światowej trudno dostępnej dla krajowego czytelnika.
Wydawane SA też – oprócz czasopism – i to bardzo różnymi sposobami – książki zarówno autorów krajowych jak i zagranicznych, współczesnych i dawniejszych. Ilościowo najwięcej ich drukuje NOWA, która wciągu pierwszego roku swoje działalności zdołała w warunkach konspiracji zadrukować ponad 10 ton papieru wydając książki m.in. Kazimierza Brandysa, Bohumila Hrabala, Pawła Jasienicy, Tadeusza Konwickiego, Witolda Wirpszy, Stanisława Barańczaka, Czesława Miłosza, Kazimierza Wierzyńskiego, Andrzeja Kijowskiego, Adam Michnika, Józefa Piłsudskiego, Jacka Kuronia, Marii Ossowskiej, Władysława Bieńkowskiego, Marka Tarniewskiego. W przygotowaniu miedzy innymi „Folwark zwierzęcy” George’a Orwella ze specjalnie zamówionymi ilustracjami. Działa też pod auspicjami ROPCz-iO „Wydawnictwo Polskie”, które wydał wiele broszur działaczy Ruchu Obrony, oddzielne opracowanie poświęcone zbrodni katyńskiej.
Obok wydawnictw sensu stricto daje się zaobserwować wiele inicjatyw „dzikich” przedruków kserograficznych takich książek jak np.”Archipelag Gułag”, „Dokumenty Zbrodni Katyńskiej”, „Zniewolony Umysł” Czesława Miłosza, etc. Oczywiście nakłady tak wydawanych książek są niewielkie i rzadko przekraczają 200 sztuk. Ważne jest jednak przede wszystkim, że inicjatyw tego rodzaju jest coraz więcej i nikt nie jest w stanie określić ich liczby; kiedy trudno o dostęp do kserografu (a są to urządzenia pilnie strzeżone i prywatnym osobom posiadać ich nie wolno) przepisuje się książki na maszynie.
Trzeba podkreślić dziwny dla zachodniego czytelnika fakt, że zawiłości socjalistycznej ekonomii socjalistycznej powodują, że książki produkowane w tak nieekonomiczny sposób nie są szczególnie drogie w porównaniu z produkowanymi przez monopol państwowy, przeto popyt zdecydowanie podwyższa podaż, a zwiększające się stale nakłady w całości są wchłaniana przez rynek.
Wydawane w Polsce niezależne pisma reprezentują różne orientacje i poglądy – dzielą je niekiedy znaczne różnice, choć niejednokrotnie wydaje się, że są one tylko pozorne.
Próbowano już w wielu dyskusjach wprowadzać klasyfikacje i podziały, trudno jednak byłoby powiedzieć, żeby próby te przyniosły jakieś zdecydowane rezultaty. Jest chyba po prostu tak, że przeżywamy obecnie pionierski okres niezależnej działalności i jednym z jego najważniejszych zadań jest odbudowanie złożonej świadomości narodowej, która została zglajszachtowana pod totalitarnymi rządami. Dziś nie umiemy w Polsce posługiwać się nawet tak podstawowymi terminami politycznymi jak lewica i prawica, musimy na ten temat toczyć długie spory definicyjne; nie jest to przypadek – rządzący w krajach Europy Wschodniej poświęcili wiele energii, by odebrać słowom ich właściwe znaczenie, by pomieszać nam języki i dlatego upłynie jeszcze trochę czasu, zanim zdołają się wykrystalizować jasne linie podziałów, zanim społeczeństwo odzyska swoją naturalna strukturę.
Przed niezależnymi wydawnictwami w Polsce stoją ogromne zadania, bowiem system społeczno-polityczny, którego działaniu jesteśmy poddani, dokonuje na narodzie zbrodniczej powszechnej lobotomii; zawłaszczywszy wszelkie środki masowego przekazu, łącznie z drukarenkami produkującymi zaproszenia wizytówki i ślubne zaproszenia, arbitralnie stara się usunąć z kultury narodowej wszystko, co niewygodne dla naszych władców, chodzi przy tym zarówno o zdarzenia czy zjawiska współczesne jak i przeszłe. Oto np. z podręczników historii usuwa się „niesłuszne” wojny – np. wojnę polsko-radziecką w 1920 roku, z literatury nazwiska wybitnych pisarzy i to nie tylko współczesnych, aktualnie uwikłanych w rozmaite konflikty z władzą, ale i klasycznych, od dawna nieżyjących. Jednym z charakterystycznych przykładów jest tu Witold Gombrowicz.
Restrykcjom takim podlega również literatura obca – nie sposób wyliczać nazwiska i utwory niedopuszczone do rozpowszechniania, dość wspomnieć, że w swoim czasie cenzura zdjęła ze sceny „Żaby” Arystofanesa. Słowem – Orwellowskie Ministerstwo Prawdy zajmujące się modelowaniem przeszłości nie jest bynajmniej taka fikcją literacką, jak by się mogło wydawać.
Rzecz jasna teraźniejszością zajmują się nasze władze z nie mniejszym zapałem i dobrze jest, gdy tylko przemilczają jakieś fakty, zamiast kłamać prosto w oczy. Oto np. na ostatniej moskiewskiej naradzie Układu Warszawskiego prezydent Rumunii Caucescu kategorycznie przeciwstawił się programowi zwiększenia zbrojeń i oświadczył, że żołnierze rumuńscy nie będą wykonywali rozkazów wydawanych przez obce władze – w polskich masmediach, w milionach egzemplarzy ukazała się na ten temat informacja, mówiąca o pełnym poparciu, jakiego Caucescu udzielił Breżniewowi, pełnej jednomyślności itp.Z polskich mediów nie można było dowiedzieć się o kubańskiej interwencji w Angoli, o radzieckim uwikłaniu w konflikty w Afryce- słowem o wielu zasadniczych zdarzeniach i tendencjach polityki światowej. Informacje na takie tematy mogą ukazywać się tylko w prasie niezależnej. Czasami są to po prostu tłumaczenia czy streszczenia artykułów ukazujących się w prasie światowej np. - taki charakter ma wydawany przez nas „Przegląd prasy zagranicznej”.
Podkreślmy, że niedawno policja przyłapała na powielaniu tego pisma uczonego chemika, docenta Stefana Sękowskiego. Za powielania tłumaczeń z Newsweeka, Times’a, Spiegla, Le Monde’a, L’Unità i innych pism został aresztowany, następnie usunięty z instytutu badawczego, gdzie pracował.
W zawłaszczonych przez totalitarne państwo mass mediach szalenie ograniczone są tez możliwości uprawiania publicystyki na aktualne tematy krajowe, nie wolno poruszać podstawowych bolączek społecznych; wytrawnemu dziennikarzowi udaje się czasami napisanie reportażu ukazującego jednostkowy fakt np. braku mieszkania i warunków mieszkania pozbawionego – w żadnym jednak wypadku cenzura nie dopuści do uogólnień i prób analizy sytuacji. To już spada na prasę niezależną.
Restrykcje władzy dotyczą także zdarzeń i zjawisk na pierwszy rzut oka pozornie nieistotnych; np. ustawa uniemożliwiająca obywatelom zakładania stowarzyszeń nie jest wymierzona tylko przeciw stowarzyszeniom o charakterze politycznym, czy para-politycznym – władza rozciąga również czujną kontrolę np. nad Towarzystwem Opieki nad Zwierzętami. Ustalone jest, jaki procent członków zarządu stanowić muszą partyjni i nie może zostać zatwierdzony zarząd wybrany przez członków Towarzystwa, a nie przesz władze administracyjne. O tym również nie wolno oczywiście pisać, co miałem okazję sprawdzać osobiście próbując w „Polityce” umieścić reportaż ukazujący ingerencje władz właśnie w działalność Towarzystwa Opieki na Zwierzętami.
W tej sytuacji prze prasa niezależną otwierają się ogromne możliwości dziennikarskie, ale też wzięła ona na siebie wielkie i trudne obowiązki zajmowania się dosłownie wszystkimi dziedzinami życia publicznego. Oto np. ostatnio brak w polskich aptekach podstawowych lekarstw z witaminami i środkami opatrunkowymi włącznie – zajmujemy się wiec i tym tematem spełniając zadanie informowania opinii publicznej, jak również stanowiąc źródło nacisku na władze.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że na fali rozbudzenia się życia publicznego w Polsce powstają czasem dziwne organizacje i czasopisma – przykładem może tutaj być istniejąca w Gdańsku „Niezależna Grupa Polityczna” o charakterze faszystowskim czy „Komitet Samoobrony Rodziny i Wiary” twierdzący, że obecnie światem rządzi masońsko-żydowska neomaltuzjańska mafia, której organami są zarówno Kreml jak Klub Rzymski – komitet ten za swój główny cel uznaje walkę z przerywaniem ciąży i środkami antykoncepcyjnymi.
Listopad 1978
« Walc Jan, Unofficial publishing, Index of Censorship Journal, Volume 8, Issue 6, 1979
Tagi: Drugi obieg, Wolność słowa, NOW-a, Chojecki Mirosław, KOR, Biuletyn Informacyjny, Celiński Andrzej, Zagajewski Adam, Zapis, Puls, Cenzura, Polityka, Brandys Kazimierz, Kuroń Jacek, Miłosz Czesław, Michnik Adam, Konwicki Tadeusz, Barańczak Stanisław, Walendowscy Anna i Tadeusz, Gombrowicz Witold, Miłosz Czesław, Orwell George, Sołżenicyn Aleksander