Teza, jakoby partie rządzące w krajach byłego bloku wschodniego były partiami lewicowymi, jest w takim samym stopniu prawdziwa jak wszystkie tezy polityczne głoszone oficjalnie w tych krajach. Partie te były bowiem tak lewicowe, jak demokracja socjalistyczna była demokratyczna. Stalin rozumiał to doskonale i dążył do wymordowania wszystkich działaczy lewicowych na rządzonym przez siebie terytorium, co jednak wyraźnie go nie satysfakcjonowało, bowiem uważał również za niezbędne mordowanie i tych, którzy działali poza terenem jego władztwa w tym celu albo ściągał ich do siebie, albo, kiedy to nie było możliwe, gotów był nawet do gestów tak spektakularnych jak rozłupywanie siekierką głowy Trockiego w dalekim Meksyku.
Później znacznie mniej mordowano, było jednak oczywiste, że o ile władcy krajów naszego bloku bywali skłonni do rokowań czy nawet współpracy z działaczami i instytucjami prawicowymi, jak np. Bolesław Piasecki i jego z ONR-u wywiedziony PAX, to wszelkie przejawy lewicowości starali się tępić w zarodku – nie przypadkiem przecież za tak groźną dla siebie uważali wszelką działalność o charakterze związkowym, bowiem związki zawodowe, tworzone dla ochrony interesów pracowniczych, były dla komunistycznej elity szczególnie niebezpieczne.
Do samego końca komuniści hołdowali jednoznacznie antylewicowym założeniom: pragnęli budować silne państwo, oparte na zasadach „ładu i porządku”, o których tak lubił wspominać generał Jaruzelski, i wyzbyte wszelkich instytucji o charakterze samorządowym czy przedstawicielskim; końcowe lata komunizmu w Polsce związane są z osobą Jerzego Urbana, który miał za zadanie publicznie manifestować pogardę, jaką komunistyczne władze żywiły wobec mas pracujących.
Tych mas bali się zawsze jak diabeł święconej wody i nic też dziwnego, że na odchodnym to im właśnie wycięli najzłośliwszy numer bezczelnie kradnąc pojęcie lewicy; rozwiązująca się PZPR miała równie dobre prawo nazwać się sodalicją mariańską jak socjaldemokracją – i jeżeli wybrała wyjście drugie, to w nadziei, że w ten sposób zablokuje owym znienawidzonym masom możliwość powołania swojej reprezentacji.
Historycy ocenią to zapewne jako najbardziej perfidną, a zarazem finezyjną zagrywkę komunistów, jednak na razie mamy do czynienia z niezwykłą sytuacją, w której nikt w Polsce nie ośmiela się założyć lewicowej partii, zewsząd bowiem słychać chóralne pohukiwania komunistów i prawicowców: „Komuna to lewica! Lewica to komuna!”
Oczywiście jestem za pluralizmem – oświadcza głośno poseł Niesiołowski. – Partie lewicowe powinny wziąć udział w wyborach do parlamentu, oczywiście pod warunkiem przyznania się do zamordowania ks. Popiełuszki. Ich nieprzyznawanie się jest idiotyczną bezczelnością, bo przecież i tak wszyscy wiedzą, że księdza komuna zamordowała. A są granice bezczelności, których poseł przekraczać w życiu publicznym nie pozwoli.
Wydawałoby się, że sztuczka jest tak prosta, że się udać nie może, a przecież kiedy poseł Michnik krzyczy, że nazwie świnią każdego, kto jego nazwie lewicowcem, właśnie na tę sztuczkę się nabiera, a jego krzyk jest w ramach tej sztuczki w pełni uzasadniony; gdyby bowiem ktoś obciążył posła Michnika odpowiedzialnością za śmierć ks. Popiełuszki, nazwanie takiego kogoś „świnią” byłoby i tak szczytem franciszkańskiej łagodności.
Więc kto się odważy stworzyć w Polsce lewicę? Sytuacja jest tym bardziej skomplikowana, że w okresie przechodzenia do kapitalizmu oczywistym interesem spadkobierców PZPR-owskiej nomenklatury jest ocalenie stanu posiadania, zdobycie tytułów prawnych, które by pozwoliły zachować w tych nowych warunkach przynajmniej część dóbr zdobytych w poprzedniej epoce, co w oczywisty sposób skłaniać może na przykład w kierunku liberalizmu, ale na pewno nie ku lewicowości.
Zabawne, że taką zdolność przetrwania czy może odtwarzania się wykazała dawna koalicja PAX-owsko-PZPR-owska: przecież tylko dalszej harmonijnej współpracy obu tych przekształconych instytucji zawdzięczamy dzisiejszą niemożność zaistnienia lewicy w Polsce. Nie jest dla mnie jasne, czy ci wszyscy, którzy deklarują się jako zapiekli wrogowie komuny, a jednocześnie nazywają ją lewicą, zdają sobie sprawę z tego, co czynią. Przecież ta znienawidzona przez nich komuna istnieć będzie tak długo, jak długo będzie się ją nazywać lewicą; oto okazuje się, że w czasach, gdy się owej komunie odbiera najrozmaitsze zagrabione przez nią walory, zupełnie bezsensownie chce się jej pozostawić walor lewicowości, ukradzionej dokładnie tak samo jak wszystko inne.
« Walc Jan, Oddam lewicę w dobre ręce, 14 kwietnia 1991, Wokanda, cykl felietonów: Z notatnika korespondenta wojennego, przedruk: Jan Walc, "Ja tu tylko sprzątam", W-wa, 1995