Kiedy przed prawie dwudziestu laty, na kolejnym przedstawieniu STS-u usłyszałem finałową piosenkę, której refren zaczynał się od slow Nie proszono nas tu w gości, a kończył się wybitym melodią wykrzyknikiem Myśmy tutaj gospodarze! - byłem zafascynowany odwagą, jeśli nie bezczelnością tych, którzy zdecydowali się sprawę tak postawić, ale jednocześnie przekonany, że to przesada i to taka, która jest nieprawdą, bo to nie opis świata, ale obraz życzeń i tęsknot, propagandowa agrawacja, udawanie, że to, o czym marzymy, jest rzeczywistością.
Nie byliśmy gospodarzami i nie mieliśmy co do tego złudzeń. Urodzeni i wychowani w PRL, nie byliśmy przygotowani do pełnienia ról podmiotowych, do obejmowania gospodarki po ojcach – i rzecz cała nie była w naszej ówczesnej młodości czy niedojrzałości, bo wszyscy w jakiś sposób czuliśmy się nie synami gospodarza Boryny, ale raczej ubogiej komornicy i z tej racji perspektywa obejmowania gospodarki po ojcach wydawała nam się zupełnie nierealna.
W takiej świadomości utwierdzała nas, bezpośrednio poprzedzająca ową STS-owską premierę wiosna 1968 roku, kiedy to – gdyby spokojnie przeanalizować treść ówczesnych studenckich rezolucji czy wiecowych przemówień, - byliśmy gotowi znaleźć satysfakcję w byle czym; gdyby zechciano nas wysłuchać, rozmawiać z nami tak, jak rozmawia się z gospodarskimi synami, byliśmy gotowi do daleko idących ustępstw.
Wiedza, wyniesiona z wiosny 1968 roku, była jednak inna – zrozumieliśmy, że nie tylko nie jesteśmy kandydatami na przyszłych gospodarzy tego kraju, ale nawet odmawia się nam statusu sublokatorskiego, że nawet przyjecie pewnych samoograniczeń nie zapewni nam gwarancji spokoju, możliwości układania sobie życia po swojemu, że przeznaczona nam została raczej rola – jakby powiedzieli romantycy – helotów.
Świadomość nasza była naówczas jakaś taka biedniacka, ale też cały nasz świat nie był tak urządzony, abyśmy o swoich prawach do schedy mogli się łatwo dowiedzieć, a jeśliśmy się już dowiedzieli, by opowieści te traktować poważnie, a nie jako klechdy i bajania. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, aby postrzegać, wedle jakich zasad funkcjonuje kraj, w którym przyszło nam żyć, kraj, w którym byliśmy sublokatorami.
My, którzyśmy siedząc na widowni STS-u słuchali zaszokowani i wzruszeni piosenki nazywającej nas gospodarzami tego kraju, wiedzieliśmy świetnie, jak jest naprawdę, pamiętali, że nic tu nie stanowi naszej własności, że oni – gospodarze prawdziwi – mogą w każdej chwili wymówić nam wszystko; cały ten STS, który funkcjonował z ich łaski i przyzwolenia, uniwersytet, czy jakiegoś tego uniwersytetu profesora albo przynajmniej jakąś z napisanych przez niego książek i nic nie będziemy mieli w żadnej z tych spraw do zrobienia.
I dlatego – myślę – nawet określenie „sublokator”, jako zawierające w sobie obietnice pewnych gwarancji, może na skromnym poziomie, ale potwierdzonych umową, byłoby przesadnie optymistyczne, gdyby miało służyć do nazywania naszego ówczesnego stanu świadomości.
« Walc Jan, Pozostać sublokatorem, Krytyka nr 22, 1987