Zorientowałem się poniewczasie, że popełniłem poważny błąd, narażając się na uzasadnione pretensje czytelników.
Rozpocząłem swoje notatki jeszcze wiosną, kiedy to wszystko ledwie się zaczynało, od początku przyglądałem się owej wojnie z uwagą i zainteresowaniem, snułem hipotezy, przewidywałem szanse - i z tego wszystkiego nie zrobiłem jedynej sensownej rzeczy, jaką powinienem był zrobić: nie zgłosiłem swojej kandydatury na prezydenta. (…)
Dzisiaj moja własna polityczna ślepota wydaje mi się zupełnie niezrozumiała - przecież majowe wybory samorządowe dowodnie wykazały, że na partie nikt nie ma ochoty głosować. Moja bezpartyjność była więc oczywistym atutem, który zupełnie niepotrzebnie zmarnowałem.
Moja bezpartyjność była więc oczywistym atutem, który zupełnie niepotrzebnie zmarnowałem. Później, już w trakcie zbierania podpisów, widać było jak na dłoni, że przynależność partyjna może być dla kandydata kulą u nogi: przecież i liberałowie, i chrześcijańscy demokraci, i konfederaci niepodległościowi porozłamywali się na kawałki tylko na skutek decyzji ich przywódców o kandydowaniu; (…)
Bo przyjrzyjmy się, jak wspaniale wyglądałaby moja kandydatura w telewizyjnej kampanii: jeśli idzie o staż wojowania z czerwonym, to żaden z kontrkandydatów nie stanowi dla mnie konkurencji, bo udało mi się przesiedzieć już w 1968, kiedy Wałęsie instynkt polityczny jeszcze się nie rozwinął, Moczulski pisywał w „Stolicy”, z litości zmilczę co, Mazowiecki ledwie przestał być posłem na sejm PRL, a Tymiński zadrawszy chwost wiał za morze. Jeśli chodzi o Magdalenkę, to owszem, przejeżdżałem tamtędy niejednokrotnie w drodze do Radomia, ale na tym moje kontakty z tym miejscem się wyczerpują.
Co do byłej nomenklatury, to nie miałbym powodów obawiać się kompromitującego poparcia (…). Uśmiecham się zupełnie bez trudności; może nie tyle, żeby móc startować do fotela w Białym Domu, ale jak na Belweder wystarczy. Nie wznoszę też oczu w niebo po każdym pytaniu, jakie mi kto zada, a kiedy odpowiadam, to ani nie przynudzam, ani nie kręcę, nie mówiąc już o robieniu błędów językowych. A że mnie jest łatwiej posługiwać się poprawną polszczyzną niż na przykład Wałęsie, który nie jest jak ja polonistą, a elektrykiem, zaproponowanym mu pojedynek wyrównanych szans, w którym każdy grałby na cudzym boisku; nie mam wątpliwości, że lepiej się znam na elektryce niż mój kontrkandydat na polszczyźnie czy literaturze.
Zaręczam, że nie nudzilibyście się Państwo ani przez chwilę podczas mojej kampanii wyborczej i nie znaleźli żadnych istotnych powodów, aby na mnie nie głosować.
I jeżeli uwzględnić procent tych, którzy nie mogli się zdecydować, nie mają bowiem możliwości głosowania na tak dobrego kandydata, jakim ja byłbym, i zostali w domu, a wreszcie dodać do tego głosy, jakie odebrałbym Wałęsie i Mazowieckiemu - to widać zupełnie jasno, że wygrałbym wybory w pierwszej turze.
A jeśli ich nie wygrałem, to tylko przez skromność. To wada u prezydenta niewybaczalna.
2 grudnia 1990
« Walc Jan, Nobody is perfect, 2 grudnia 1990, Wokanda