Od chwili powstania w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zorganizowanej opozycji demokratycznej było sprawą niejasną, czy powołano ją do życia w celu przywrócenia porządku czy też raczej jego obalenia.
W dosyć oczywisty sposób oba te cele przyświecały jej jednocześnie, co powodowało liczne zawikłania zarówno wtedy, gdy rzecz się działa, jak i dzisiaj, gdy w miarę za świeżej pamięci próbować ją opisywać. Ale z tą świeżą pamięcią nie jest wcale tak dobrze, jeśli bowiem na przykład zadamy sobie pytanie o formację poprzedzającą, to znaczy rewizjonistów, z całą pewnością jesteśmy w stanie powiedzieć tyle, iż chodzi o gatunek wymarły. Ale kiedy? Wiadomo, że najpierw wymarły tury, a rewizjoniści dopiero potem, ale szczegóły gubią się w dziejowej pomroce.
A rzecz jest nie bez znaczenia, to właśnie bowiem owi rewizjoniści, gatunek ani nie opisany, ani nawet dokładnie nie zdefiniowany, dali w warunkach PRL początek działaniom bądź przynajmniej rozważaniom na temat przywracania porządku. W sposób oczywisty musieli oni zakładać, iż porządek niegdyś istniał, a dopiero później się wypaczył, splątał, zaprzepaścił i zaczeluścił, na skutek czego niezbędne stało się jego przywrócenie.
I tu natrafiamy – podążając tropem rewizjonistów – na ogromną trudność; wydawałoby się, że nie ma w całej antropologii kultury czegoś oczywistszego niż mit szczęśliwego początku, utraconego raju, do którego za wszelką cenę pragniemy powrócić. Wszystko jest dobrze, jeśli ów złoty wiek, który jest nam wzorcem, jest zarazem bezpiecznie oddalony w czasie rewizjoniści jednak takim ułatwieniem nie dysponowali, stąd też nie mogli dokładnie opisać owego porządku, który chcieliby przywracać.
Czym dla Majów, Inków i Azteków był rok 1492, tym dla rewizjonistów okazał się rok 1968; zamknęła się ich epoka, musieli wyginąć, pozostawiając po sobie dziwaczne legendy, nie całkiem zrozumiałe przekazy utrwalone pismem węzełkowym, w języku, którego nikt nie rozumiał i oczywiście pojedyncze ocalałe jednostki.
Ów rok 1968, który z całego szeregu przyczyn przyszli historycy uznają zapewne za przełomowy w historii świata, to zarazem rok hippisa. Hippis – choć również odwoływał się do mitu szczęśliwego początku – był niezawodnie burzycielem; kochał miłość był jednocześnie przekonany, że cała ludzka cywilizacja godna jest zburzenia, jako kwiatom i miłości przeciwstawna.
O ile rewizjoniści występowali głownie po wschodniej stronie żelaznej kurtyny, hippisi okazali się prawdziwymi dziećmi globalnej wioski i w ciągu kilku zaledwie lat rozplenili się powszechnie, wprowadzając straszliwy pojęciowy bałagan. Istnienie żelaznej kurtyny powodowało bowiem, że proste i jednoznaczne na pierwszy rzut oka hasło make love not war nie tylko mogło, ale musiało znaczyć coś zupełnie innego, kiedy zwracało się przeciwko wojnie w Wietnamie, niż wówczas, gdy tyczyć miało interwencji w Czechosłowacji.
Milan Šimečka tę właśnie interwencję nazwał w swojej książce „przywracaniem porządku”. Zastosowanie tej kategorii w tym miejscu pozwala nam dokonać interesującej obserwacji: kiedy Šimečka o przywracaniu porządku mówi, w sposób oczywisty ironizuje, a przecież jednocześnie cytuje; określenie „porządek” okazuje się kompletnie relatywne.
Czy zatem to, co mieliśmy w Polsce w końcu lat sześćdziesiątych, i później, już w latach siedemdziesiątych, prezentowało się młodym ludziom, znajdującym się w kręgu wpływów hippisowskich idei jako porządek podobnie wart obalenia, jak ten, który starali się obalać ich amerykańscy koledzy?
A może było odwrotnie, może polski hippis w naturalny – choć paradoksalny — sposób stawał się obrońcą cywilizowanego ładu, zakłóconego przez działalność komunistów?
Po zachodniej stronie żelaznej kurtyny hippis był samotny, nie mógł praktycznie liczyć na żadnych sojuszników poza najbardziej zwariowanymi intelektualistami i nie ma w tym żadnego przypadku, że zbuntowana przeciw panującemu porządkowi generacja 1968 r. w końcu wydała z siebie Brigadi Rossi i Rote Armee Fraktion. Zresztą kiedy nasi paryscy koledzy chcieli swoich profesorów z uczelni wyrzucać, nam przypadła akurat odwrotna rola: buntem było protestowanie przeciw usuwaniu profesorów z uczelni czy obrona najbardziej tradycyjnego poety, jakiego wydała nasza literatura.
Stało się więc tak, że konflikt, który powinien mieć charakter pokoleniowy, rozwinął się zupełnie inaczej, co z ogromnym zdziwieniem skonstatował w latach siedemdziesiątych Stefan Nowak na podstawie poważnych i szeroko zakrojonych badań socjologicznych. Polskie pokolenie 1968 zamiast wydać z siebie jako najradykalniejszą grupę Baader-Meinhof, wydało grupę Kuronia-Michnika. To są przecież te same roczniki: Jacek Kuroń i Ulrike Meinhof urodzili się w 1934 roku, Andreas Baader w 1944, Adam Michnik w 1946.
To oczywiście trudne do zrozumienia po dziś dzień. Parę lat temu, wiosną 1985 r. miałem niepowtarzalną okazję poznać najsławniejszego człowieka tej generacji, Daniela Cohn-Bendita, który przeprowadzał ze mną wywiad dla francuskiej telewizji. Nie zapomnę nigdy pytania, od którego zaczął: „Jak wyjaśnisz, że Kuroń, robotniczy przywódca w socjalistycznym kraju, siedzi w więzieniu za prowadzenie manifestacji pierwszomajowej?” – „Wydaje mi się, że wszystko pomyliłeś – odpowiedziałem – robotniczy przywódca w socjalistycznym kraju to Olaf Palme i nikt go w więzieniu nie zamyka”. Najwyraźniej każdy z nas myślał o innym porządku i gdzie indziej postrzegał jego naruszenie.
Ale byłoby przecież daleko idącym uproszczeniem, gdyby ktoś chciał twierdzić, że nasz rok 1968 był tylko przypadkowo zbieżny w czasie z tym z drugiej strony żelaznej kurtyny, że u nas nie było żadnych hippisów, a budowa podziemnego społeczeństwa, która stała się udziałem polskich rówieśników Meinhof i Baadera, była zajęciem nie mającym z ich działaniami nic wspólnego. Kiedy do Henryka Wujca zgłosili się pierwsi robotnicy z Ursusa, powiedzieli po prostu tak: wy jesteście inteligentni i wykształceni, to róbcie te bomby, a my je będziemy rzucać. Byliśmy więc naprawdę bardzo blisko, i ciągle nie było jasne, czy działamy na rzecz przywracania, czy obalania porządku. Myślę, że los wbrew zewnętrznym pozorom okazał się po prostu łaskawszy dla tej części pokolenia, której przyszło urodzić się po wschodniej stronie żelaznej kurtyny.
Wspomniałem o samotności naszych zachodnich rówieśni¬ków i wymieniłem dwa polskie nazwiska; tak się złożyło, że Kuroń był sekretarzem Igora Newerlego, a Michnik – Antoniego Słonimskiego. Ma to wymiar nie tylko symboliczny: ci, którzy mieliby być buntownikami, pozostawali w najściślejszym kontakcie z elitą, co postawę buntu w istotny sposób modyfikowało.
Wydarzenia w Radomiu i Ursusie w znakomity sposób przyczyniały się do niezwykłego wymieszania postaw najbardziej nawet anarchistycznych z konserwatywnymi, pragnącymi bronić ustalonego porządku; Komitet Obrony Robotników bynajmniej nie namawiał nikogo do podpalenia partyjnych komitetów, był jednak gotów nieść pomoc prawną, lekarską i materialną również mocno zanarchizowanym „warchołom” z Radomia.
Właśnie zbieranie informacji i przekazywanie pomocy osobom dotkniętym represjami po czerwcowych wypadkach stało się okazją do niespodziewanie bliskiego kontaktu pomiędzy polską elitą skupioną w kręgu -u a społecznym marginesem - bo przecież ówczesne represje wymierzone były głównie w ten margines, dla przeprowadzenia propagandowej tezy, iż ,,prawdziwi robotnicy” nie mieli z czerwcowymi protestami nic wspólnego.
Zapewne jakąś rolę odegrał w tym wszystkim hippisowski epizod w biografii Mirosława ego, którego dawne kontakty zaowocowały wprowadzeniem do środowiska korowskiego ludzi, którzy w konflikcie z władzą znaleźli się z zupełnie innych przyczyn, ludzi odmiennej kultury – inaczej się ubierających, mówiących, wyznających inne wartości. Niezgoda na komunistyczne status quo była spoiwem mocnym, ale chyba jedynym.
Rychło jednak okazało się, że współdziałanie KOR-owskich intelektualistów z ludźmi zanarchizowanymi, ostentacyjnie długowłosymi czy wytatuowanymi – może okazać się niezwykle opłacalne dla obu stron. Warunki, w jakich pracowały podziemne drukarnie, w sposób dość oczywisty były nie do przyjęcia dla szanującego się inteligenta, tak z uwagi na ogłupiający charakter monotonnej i jednocześnie wyczerpującej fizycznie pracy, jak też ze względów higienicznych – była to bowiem praca w brudzie, przeważnie w piwnicach, a niemożność umycia się należała do jej atrybutów.
Zadrukowywanie na wyciągniętych ze złomu powielaczach dziesiątków i setek ryz papieru było zajęciem żywo przypominających trud Walka Gibały ze Zmierzchu Stefana ego; jedyną perspektywą podczas pracy tego rodzaju są „kubiki”, o których myślał Gibała, czy ryzy, o których myśleli podziemni drukarze. I od wydajności pracy tego rodzaju w znacznej mierze — przynajmniej przez pewien czas — zależały sukcesy demokratycznej opozycji.
O ile intelektualiści zyskiwali na tym dziwnym mariażu wsparcie natury technicznej, o tyle druga strona zyskiwała cenną dla siebie ochronę przed samowolą władzy. Ale przecież nie tylko — wolność słowa, o którą walczyła demokratyczna opozycja, była czymś pożądanym również dla kręgów hippisowskich, które w warunkach realnego socjalizmu nie miały oczywiście możliwości ekspresji. 1 właśnie na styku tych dwu tak różnych środowisk powstał „Puls”.
Wydany jesienią 1977 roku pierwszy numer „Pulsu”, nieregularnego kwartalnika literackiego, jak określili swoje pismo redaktorzy, otwiera tekst profesora Stanisława Ossowskiego Problematyka swobody słowa w dyskusjach naukowych. Jest to artykuł polemiczny wobec tekstu profesora Tadeusza Kotarbińskiego zamieszczonego w „Przeglądzie Kulturalnym” z 26 października 1961 roku. Cenzura nie dopuściła do publikacji artykułu Ossowskiego i doczekał się on druku dopiero w „Pulsie”.
Stało się więc tak, że pierwsze słowa, jakie nowe pismo przekazało swoim czytelnikom były następujące:
Wśród podstawowych zasad demokracji ateńskiej zajmował się postulat, dla którego utworzono specjalne słowo: izogonia; jednakowa dla wszystkich wolność w wypowiadaniu się. Ateny Peryklesa były z tego prawa szczególnie dumne.
Nie ma chyba sposobu, aby wprowadzając w obieg czytelniczy nowe czasopismo silniej zaakcentować dostojny, klasyczny konserwatyzm. Ateny Peryklesa przywołane w pierwszym zdaniu wstępnego artykułu oznaczają przecież, że redaktorzy zwracają się do czytelników słowami: „Dwadzieścia pięć wieków kultury śródziemnomorskiej patrzy na was z łamów naszego czasopisma!”
I w tym samym numerze, jako praktyczna realizacja owej izogenii, pojawia się Allen Ginsberg, na razie wierszem Kral Majales, bo Skowyt ukaże się dopiero w numerze 4-5, na przełomie roku 1978/79, a więc w 22 lata po ukazaniu się oryginału. Opóźnienie jest większe niż w przypadku tekstu profesora Ossowskiego nie tylko o parę lat; o ile bowiem przypomnienie o zasadach ateńskiej demokracji jest pożyteczne w każdym czasie, o tyle będący pokoleniowym manifestem Skowyt ukazuje się opóźniony o całe pokolenie.
I ukazuje się w jakże niezwykłych warunkach: „Puls” był czasopismem związanym z KOR-owską opozycją; nie wiedziałem wtedy, i zresztą nie wiem do dzisiaj, czy związek ten oznaczał również, że „Puls” był finansowany przez KOR, w tym środowisku bowiem sprawy finansowe traktowano ze szczególną dyskrecją. W każdym jednak razie związki te były na tyle silne i na tyle oczywiste, że działacze KOR-u czuli się za „Puls” odpowiedzialni, tym bardziej, że przekonanie o finansowaniu pisma przez KOR, nawet jeśli fałszywe, było jednak podówczas powszechne.
Warunki działania skłaniały do pewnego przewrażliwienia; presja rozpętywanych co i raz antykorowskich kampanii propagandowych kazała dmuchać na zimne i z największą troską i żarliwością pielęgnować to, co za Janem Józefem Lipskim przywykło się później nazywać „etosem KOR-u”. A niektóre publikacje „Pulsu , i to od pierwszego numeru, to był niewątpliwie cios w etos.
O ile bowiem zarówno profesor Ossowski osobiście, jak Peryklesowe Ateny były tego etosu idealną wręcz emanacją, o tyle o Ginsbergu ani całej beat generation nie sposób już tego powiedzieć. Nie ma w tym – jak sądzę – żadnego przypadku, że w pierwszym numerze pisma ukazał się nie Skowyt, ale wspomniany Kral Majales, wiersz czy może poemat poświęcony Czechosłowacji 1968 roku – co z KOR-owskim etosem było już w pełni zgodne, ale jednocześnie padały tam takie oto słowa:
a ja jestem Królem Maja, który po czesku nazywa się Kral Majales
a ja jestem Królem Maja, który śpi ze śmiejącymi się nastolatkami
a ja jestem Królem Maja, rzecz jasna,
bo jestem z pochodzenia Słowianinem i buddyjskim Żydem. 1
I to już było zupełnie niedobrze, oczywiście nie z uwagi na tego buddyjskiego Żyda, ale z powodu śmiejących się nastolatek. W dodatku w tymże numerze Ginsbergowi towarzyszył jego przyjaciel i wydawca, Lawrence Ferlinghetti:
przechodzi obok purpurowa blondyna i jeden zbyt wysoki cycek wyskakuje i upada na mój talerz zwracam go jej
nie wyglądając na zbyt zakłopotanego
ona to bierze za dobry znak
siada
i daje mi drugi. 2
Otóż działacze KOR-u znaleźli się w sytuacji skrajnie odmiennej: wyglądali na zakłopotanych, nie brali tego za dobry znak, trafnie przewidując, że redakcja po pierwszym numerze zechce dać im drugi.
Obawy te rychło miały się spełnić. W numerze drugim problemy były te same, tylko chyba jeszcze drażliwsze: zaraz po antymarksistowskim eseju Simone Weil z nie drukowanego w Polsce tomu Opression et Liberté, a więc tekstu w pełni zgodnego z KOR-owskim etosem, ukazał się poemat Antoniego Pawlaka I śmierć, wiele śmierci... Był on wprawdzie opatrzony mottem z Walta Whitmana Death, many deaths I ll sing, ale była to bodaj jedyna rzecz, jaką w owym poemacie można było bez zastrzeżeń zaakceptować.
Mówi bowiem bohaterka poematu:
Będę nazywała się Kefas bowiem znaczy to skała a ja potrzebuję opoki na której mogłabym zbudować moją miłość.
Bohater odpowiada spolegliwie:
oto mój penis
powierzam ci go z ufnością
wiem że lubisz trzymać go w dłoniach
patrzeć jak budzi się w nich
jak powoli dźwiga w górę
w twoich małych palcach staje się
kwiatem rozkwitającym (gdy
zrobisz kilka ruchów ręką
wyrzuci z siebie
białe ziarno życia)
Ale to nie jest bynajmniej koniec, jak mógłby ktoś oczekiwać, bowiem para bohaterów poematu zamknęła się na 40 dni i 40 nocy w poszukiwaniu coraz to nowych wariantów:
albo
gdy z głową wtuloną w twoje uda próbuję sięgnąć
aż do bólu języka w rozchylające się przede mną drugie wargi i czuję że zaczynasz się wić wymawiając w jęku moje nowe imię aż po kilku drgnięciach nieruchomiejesz albo
kiedy trzymasz go lekko w palcach
bawiąc się patrzysz
jak pęcznieje i zmienia barwę
z uśmiechem bierzesz w szeroko rozchylone usta
gdy czuję na nim delikatny
dotyk języka i lekkie ssanie
gdy wchodzi głębiej aż do gardła
i mam dreszcze w koniuszkach palców
kiedy potrafię już tylko wyszeptać
szybciej szybciej —
przy wciąż gwałtowniejącym oddechu
by za chwilę odczuć ulgę
wielkie kojące ukojenie
popatrz masz na policzku
białe krople, to mogły być nasze dzieci. 3
Wszystko działo się – przypominam – w czasach bardzo odległych – poseł Marek Jurek był jeszcze dzieckiem, Antoni Macierewicz fascynował się Edwardem J. Abramowskim, ani podejrzewając że pisany mu los narodowca, natomiast Michnik i tu tkwi istota problemu – czynił wszystko dla nawiązania dialogu między lewicą laicką i Kościołem katolickim. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy może się komuś wydawać, że ów dialog podówczas rozwijał się świetnie – wtedy jednak w bardzo wyraźny sposób kardynał Stefan Wyszyński odmawiał rozmowy nawet z najbardziej katolickimi reprezentantami środowiska KOR-owskiego. Jednocześnie, przemawiając w kościele św. Anny do przedstawicieli środowisk twórczych, stawiał im Prymas Tysiąclecia za wzór Kornela Makuszyńskiego.
Działania środowiska KOR-owskiego były – jak powszechnie wiadomo – oparte na zasadzie jawności, przecież jednak nie chodziło o ujawnienie wszystkiego, a właśnie różnica między postulowanym Makuszyńskim a realnym Pawlakiem ujawniła się za pośrednictwem „Pulsu” jakby zbyt drastycznie.
O ile wiem, z niezrozumiałych do dzisiaj powodów, żywione przez wielu obawy, iż „Trybuna Ludu” zechce na swoich łamach zacytować mniej więcej te fragmenty poematu Pawlaka, które tu przytoczyłem – okazały się ostatecznie płonne, przecież jednak możemy dziś sobie sine ira et studio powiedzieć, że absolutnie nie można było na to liczyć.
Doszło oto do nieoczekiwanej sytuacji komunikacyjnej: w normalnie funkcjonującym kraju powinno w oczywisty sposób istnieć miejsce do publikowania tekstów zarówno Stanisława Ossowskiego, jak Allena Ginsberga, a nawet Antoniego Pawlaka, tyle że niekoniecznie pod wspólną okładką. Że jednak Polska końca lat siedemdziesiątych nie była normalnym krajem, teksty te ukazywały się łącznie, odbierając czytelnikom możliwość wyboru i na skutek tego młodzi i zbuntowani wielbiciele Ginsberga czy Pawlaka chcąc nie chcąc dostawali do ręki Stanisława Ossowskiego czy Simone Weil, zaś erotyczne wynurzenia Pawlaka, wedle reguł działającego podówczas tajnego kolportażu, lądowały na biurkach dostojnych członków Akademii albo wręcz w parafiach kierowanych przez sprzyjających KOR-owskiemu ruchowi odważniejszych księży, sprawiając im niejaki kłopot.
Co ciekawe, kłopoty te nie były naddatkiem, ale stanowiły poniekąd immanentną cechę czasopisma. Było ono wydawane w 3 różniących się wersjach: oryginał – jeśli można się tak wyrazić stanowiły kopie maszynopisowe, oprawne albo nie, które poza przepisanymi na maszynie kartkami tekstów zawierały odbitki fotografii portretowych autorstwa Bartosza Pietrzaka, przedstawiających rozmaite szczególnie dostojne osoby ze środowiska opozycyjnego. Wspominam o tym, bowiem masowe – na ówczesne warunki – wydania NOW-ej już tych ilustracji nie zawierały, co oczywiście wynikało ze względów technicznych. A była jeszcze odmienna wersja londyńska. Uważam za niezbędne zwrócenie w tym miejscu uwagi na tak drobne nawet szczegóły, dzisiejszy czytelnik tych słów najłatwiej zapewne – jeśli w ogóle ówczesne numery „Pulsu” gdzieś znajdzie to w nie ilustrowanym wydaniu NOW-ej, gdy tymczasem realna w końcu lat siedemdziesiątych sytuacja komunikacyjna czasopisma polegała na tym, że np. błogosławionej pamięci Aniela Steinsbergowa czy mecenas Jan Olszewski znajdowali swoje – wspaniałe zresztą – portrety, jako ilustracje cytowanego poematu Pawlaka.
Ateńska izogonia postulowana przez Ossowskiego w 1961 r., zastosowana do praktyki PRL kilkanaście lat później, wystawiła środowiska demokratycznej opozycji na ciężką próbę, wydawało się bowiem oczywiste, że całą machinę, która umożliwiała m.in. publikowanie „Pulsu”, powołano do istnienia bynajmniej nie po to, aby poeta Pawlak miał gdzie opiewać ruję i porubstwo.
I nie da się z tego wyjść interpretując cytowany poemat korzystniej dla autora, nie wystarczy odmachnąć się na Henryka Sienkiewicza Stanisławem Brzozowskim, czy nawet nazwać Pawlaka Owidiuszem PRL-u – wszystko to bowiem dzieje się w sytuacji, kiedy drukowanie i rozpowszechnianie „Pulsu” zagrożone jest więzieniem, a w dodatku ci, którzy gotowi są ryzyko uwięzienia podjąć, czynią to z pobudek różnych od walki o przełamanie obyczajowego tabu. W stosownej skali kwestia dotyczy również tych, którzy nie ryzykując własnej wolności, wspierają demokratyczną opozycję finansowo: w końcu pieniądze zaczęto zbierać na pomoc dla prześladowanych robotników Radomia i Ursusa, w związku z czym zasadnie można było stawiać pytanie, jak daleko sięgały pełnomocnictwa do przeznaczenia ich na cele niebezpośrednio z tą pomocą związane.
Dostrzeżmy wielorakość problemów, jakie postawił przed demokratyczną opozycją „Puls” swoim pojawieniem się w drugim obiegu; nie chcę przez to powiedzieć, że redaktorzy pisma te problemy stworzyli, niemniej jednak to za ich sprawą stały się one widoczne czarno na białym, mimo niewyraźnego jeszcze druku. Nawet najsłabiej czytelne kopie wierszy Piotra Bratkowskiego sytuację uczytelniały:
rób miłość
nie używaj prezerwatyw pigułek i innych dekadenckich wymysłów nie onanizuj się pamiętaj
każda zmarnowana lub źle użyta kropla twojej spermy
to młyn na wodę sił imperialistycznych i zimnowojennych make love not war rób miłość. 4
I dla dopełnienia drugi wiersz:
siedzieliśmy na podłodze paląc trawę słuchając Boba Dylana i Włodzimierza Wysockiego potem ktoś przyszedł i kazał się rozejść więc zrobiliśmy rewolucję. 5
Problem ideowy rysuje się tu niezwykle wyraźnie: motywacja Bratkowskiego w sposób dosyć oczywisty różni się od tej, która pchnęła do działania Jacka Kuronia, Jana Józefa Lipskiego czy Anielę Steinsbergową. A cóż dopiero, gdyby pomyśleć o tych uczestnikach demokratycznej opozycji, którzy lubili określać się jako jej nurt niepodległościowy!
Bratkowski stwarza wyłącznie kłopoty: przecież nawet kiedy występuje przeciw onanizmowi i zwalczanym przez Kościół środkom antykoncepcyjnym, trudno się z nim zidentyfikować, a cóż dopiero, gdy się okazuje, że wolność, o którą chciałby walczyć, polegać ma na nieskrępowanym dostępie do narkotyków. A przecież – po pierwsze – ruch, w ramach którego pismo się ukazuje, bezustannie zaznacza, że dąży do egzekwowania, a nie łamania prawa; po drugie – znaczna część uczestników tego ruchu, uważając niektóre prawa za niesprawiedliwe i warte zmienienia, w żadnym wypadku nie decydowałaby się na zaprzestanie ścigania handlu narkotykami; i po trzecie wreszcie – z politycznego punktu widzenia deklaracja Bratkowskiego jest strzałem do własnej bramki, i to nie bramki – by tak powiedzieć – prywatnej, ale wspólnej.
I w tym miejscu dotykamy kwestii niezmiernie istotnej: ówczesny ruch demokratycznej opozycji miał charakter wspólnotowy, i to mimo istniejących w nim poważnych różnic: jednym chodziło raczej o to, co społeczne, innym o to, co narodowe, na pewno jednak cały ów ruch nie powstał, aby walczyć o te prawa jednostki, których domagał się w cytowanym wierszu Piotr Bratkowski. Walka szła o przywrócenie jednostce jej praw do nieskrępowanego organizowania się we wspólnoty, co komuniści trafnie uważali za niebezpieczne dla samej istoty ich władzy. I to ich przekonanie – błędne lub co najmniej dyskusyjne – iż młodzi ludzie siedzący na podłodze i palący trawę stanowią zagrażającą ustrojowi wspólnotę, miało zasadnicze znaczenie dla owego dziwnego spotkania w drugim obiegu, o którym tu mówimy.
Izogonia powstała i nieoczekiwanie, i sztucznie, stając się przyczyną iście greckiego cudu: powstały sojusz, właśnie ze względu na zasadniczą różnorodność składających się nań elementów, okazał się dysponować ogromną siłą. Środowiska, które stworzyły KOR, a więc elity intelektualne, artystyczne i polityczne mogły stanowić choćby i najdoskonalszy w świecie sztab, ale nie były w stanie wystawić armii, oczywiście poza jakimś jednym czy drugim pułkiem oficerskim – wiadomo jednak, że oficerskimi pułkami nie wygra się żadnej wojny. A tę wojnę wygrano w znacznej mierze za sprawą tego sojuszu. A że owa izogonia doprowadziła do powstania ruchu wielce niehomogenicznego, musiało dojść później do następnej wojny, która przeszła do historii pod nazwą „wojny na górze”. Ale to już zupełnie inna historia.
1. A. Ginsberg, Kral Majales, przeł. Piotr Allen [Piotr Bikont], „Puls” nr 1, s. 61.
2. L. Ferlinghetti, Przeludnienie, przeł. Piotr Allen [Piotr Bikont], „Puls”nr 1, s. 66.
3. A. Pawlak, I śmierć, wiele śmierci..., „Puls” 1978 nr 2, s. 31-38.
4. P. Bratkowski, Make love not war, „Puls” 1979/80 nr 6, s. 91.
5. Rewolucja, ibidem.
« Walc Jan, Buddenbrookowie i hippisi (O pewnym spotkaniu w drugim obiegu), Puls, nr 59, Londyn listopad-grudzień 1992, przedruk : Jan Walc,
Tagi: Wolność słowa, Drugi obieg, Etos, KOR, Kuroń Jacek, Zapis, Puls, Michnik Adam, Puls, Pawlak Antoni, Bratkowski Piotr