Kiedy wybierałem się do Białej Podlaskiej na proces płk. Witolda Rozwensa, do niedawna dyrektora departamentu w Prokuraturze Generalnej, oskarżonego o nieumyślne zastrzelenie trzyipółletniego chłopczyka, redaktor "BI”, Sewek Blumsztajn usiłował ze swoją znaną, ewangeliczną dobrocią odwieść mnie od zamiaru pisania na ten temat. Tłumaczył mi, że jest to przede wszystkim ludzka tragedia, nieszczęśliwy dla Rozwensa przypadek, którego nie godzi się nam dyskontować propagandowo dlatego tylko, że wydarzył się naszemu wrogowi.
Uznając w pełni te zastrzeżenia natury, moralnej odpowiedziałem Sewkowi, że ewentualny artykuł o procesie będzie napisany niejako przez samego oskarżonego - chodzi przecież nie o wypadek na polowaniu, który może zdarzyć się zawsze, ale o jego okoliczności i przyczyny,a co najważniejsze - o postawę, jaką wobec zaistniałej tragedii zajmie na sali sądowej jej sprawca.
Znane i przed rozprawą fakty wyglądały w ten sposób, że wina Rozwensa w ich świetle wydawała się bezsporną (oczywiste było zabójstwo i osoba sprawcy,jak również i to, że strzały oddane zostały poza terenem łowieckim), należało więc przypuszczać, że nie mając szans na uniewinnienie, Rozwens postawi sobie za cel zachowanie twarzy. Oczekiwałem więc krótkiego i prostego przyznania się do winy i ewentualnego zwrócenia się do Sądu z prośbą o łagodny wymian kary. Można było liczyć, że przy takiej postawie oskarżonego całą tę tragiczną sprawę da się załatwić szybko i bez zbędnej sensacji.
Jeżeli stało się inaczej, to nawet nie dlatego, by sam Witold Rozwens nie zdawał sobie sprawy, że przewidywane przeze mnie rozwiązanie jest dla niego najkorzystniejsze - oto w moim przekonaniu uniemożliwiła je nie tylko wola oskarżonego, ile cechy jego osobowości - te cechy, które doprowadziły go do wysokich stanowisk państwowych, te cechy, które nasz system polityczny kształtuje u swoich opriczników.
Stanął więc przed Sądem Rejonowym w Białej Podlaskiej mężczyzna 47-letni, ojciec dwojga dorosłych dzieci, pochodzenia robotniczego, pułkownik Wojska Polskiego, Kawaler Orderu Polonia Restituta, Złotego Krzyża Zasługi, Medalu Edukacji Narodowej, Medalu XXX-lecia i 14 innych odznaczeń, członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, niekarany, mający na utrzymaniu matkę staruszkę i córkę studentkę.
Gdy wymienił wszystkie te personalia, będące jednocześnie listą faworów, jakimi otoczyła go władza ludowa, pełnomocnik rodziców zabitego dziecka, oskarżyciel posiłkowy, mec. Lis-Olszewski zadał pytanie, które zawsze zadaje się oskarżonemu podczas ustalania personaliów,a które sąd tym razem pominął - o wysokość zarobków. I tu po raz pierwszy temu postawnemu i eleganckiemu mężczyźnie zabrakło odwagi, aby wobec sali pełnej miejscowej, prowincjonalnej biedy, tych robotników i chłopów, którym socjalizm nie stworzył raju na ziemi, wymienić zakończoną wielu zerami kwotę swoich miesięcznych dochodów.
Po odczytaniu aktu oskarżenia Witold Rozwens przyznał się do winy i oświadczył, że pragnie złożyć wyjaśnienia.
Przede wszystkim podkreślił, że bezpośrednio przed wypadkiem był bardzo przepracowany, a mimo to układ stosunków służbowych nie pozwalał mu na wykorzystanie należnego urlopu, w dodatku właśnie w lipcu zakończył się ciężki i długotrwały proces rozwodowy, który wyczerpał go zarówno nerwowo, jak i fizycznie.
Już w pierwszym zdaniu oskarżonego przemieszało się skomlenie o litość kosztem wywlekania spraw intymnych, o których człowiek ceniący własną godność nie wspomina, z jakimś klimatem podskórnego brudu, tego, który powoduje, że rozwód płk. Rozwensa nie mógł nastąpić w drodze gentelmen s agreement.
Tak tedy wycieńczony nerwowo i fizycznie Prokurator Rozwens wziął dwie strzelby i narzeczoną, będącą w wieku jego własnych dzieci i pojechał w kierunku Białej Podlaskiej, nie tylko aby polować i wypoczywać, lecz także, aby spotkać się z zaprzyjaźnionymi policjantami, których od lat nie widział, a którzy polowali w tym właśnie rejonie. 5 sierpnia Rozwens zjawił się w Białej i zgłosił do Prokuratury Wojewódzkiej, gdzie poprosił o udostępnienie specjalnego ośrodka wypoczynkowego w Szadku. Został natychmiast wraz z narzeczoną zawieziony do będącej własnością owej prokuratury niezamieszkałej gajówki, usytuowanej na niewielkiej leśnej polanie. Dodajmy, że na wiodącej do niej drodze ustawiony jest znak zakazujący ruchu wszelkich pojazdów mechanicznych, co nie przeszkadzało oczywiście ani Rozwensowi, ani jego przyjaciołom wjeżdżać samochodami. Na polanie tej, 60 m. od gajówki prokuratury, mieści się drugi dom, należący do rodziny Chacewiczów.
Już następnego dnia po przybyciu na miejsce Rozwens odstrzelił kozła.
Dolce vita, upływające pomiędzy narzeczoną, polowaniami, sutym jedzeniem i przyjaciółmi policjantami zakłócone jednak zostało przez psa lub psy Chacewiczów, które potarmosiły skórę suszącą się na oparciu ławki w nieogrodzonym obejściu. Rozwens widywał je już wcześniej i nawet - jak powiada - zastanawiał się, czy nie zwrócić uwagi właścicielowi, że jego psy włóczą się po terenie łowieckim, jednak poczucie rzeczywistości było naturalnie u Dyrektora Departamentu Profilaktyki Prokuratury Generalnej silniejsze niż poczucie prawa, przeto - jak zeznał - nie chciał zwracać się do Chacewicza nie wiedząc, jakie układy łączą go ze stałymi użytkownikami gajówki, białopodlaskimi prokuratorami.
Najwyraźniej zdolność przewidywania tego super-speca od profilaktyki nie pozwalała w żadnym wypadku spodziewać się, iż pies PGR-owskiego robotnika ośmieli się targnąć na generalno-prokuratorką własność, a jednak się targnął.
Rozwens twierdzi, że znalazł skórę tak poszarpaną, iż rzucił ją gdzie bądź i od tej pory wszelki ślad po niej zaginął. Oskarżony, jeszcze raz przeżywając tę bolesną stratę przed Sądem Rejonowym, podkreślił, iż nie krył swojego zdenerwowania, bo bardzo mu na skórze zależało. Szkoda była jednak nieodwracalna.
Cóż tedy Generalny Profilaktyk uczynił ze swoim drugim trofeum, łbem kozła? Oczywiście malowniczo uplasował go na tej samej ławie przed gajówką, nic bowiem nie wskazywało, że psy Chacewicza są recydywistami i zdecydują się powtórzyć swoje przestępstwo.
Tymczasem na myśliwych spadł nowy cios - oto wojewoda bialskopodlaski w związku ze stwierdzeniem wypadków wścieklizny wśród zwierząt wydał zarządzenie zakazujące polowań. Zaprzyjaźniony policjant, który o tym smutnym fakcie zawiadomił Rozwensa, zauważył jednocześnie, że jednak jest zwierzyna, której mordowanie jest dozwolone - oczywiście psy i koty, które w tej sytuacji należy uznać za wściekłe. Wydawało się, że przy wściekłości Rozwensa szanse psów Chacewicza zmalały do zera.
Krytycznego dnia 11 sierpnia przed południem do gajówki przybył miejscowy prokurator wojewódzki ze swoim zastępcą do spraw profilaktyki zresztą. Narzeczona przygotowała śniadanie, profilaktyk Generalny wyciągnął Stocka, zaś wojewódzki, dla zachowania hierarchii, wyjął z aktówki butelkę winiaku luksusowego, po czym - jak zeznaje oskarżony - wszyscy byli zupełnie trzeźwi.
Po śniadaniu, które skończyło się koło godziny pierwszej, wojewódzcy stróże porządku udali się pełnić swe zaszczytne obowiązki służbowe, zaś Rozwens z narzeczoną zajęli się przygotowaniem pożegnalnego obiadu dla zaprzyjaźnionych milicjantów, którzy mieli przybyć z sąsiedniej leśniczówki.
Do obiadu tego - jak zeznaje oskarżony - wypito w 5 osób jedną butelkę piwa i to zapewne ta jedna piąta butelki tak Rozwensa rozebrała, że po obiedzie, pożegnawszy przyjaciół, poszedł spać. Kiedy się zbudził, było mu czegoś źle i żeby się rozerwać postanowił pojechać do innego obwodu łowieckiego, gdzie miał jeszcze jeden odstrzał na kozła. Niestety jednak narzeczona odmówiła działu w wyprawie, a prokurator sam nie chciał prowadzić własnego samochodu, czego - jak powiada – nie robi planowo - mimo posiadanego prawa jazdy.
Nie układało się tego dnia Generalnemu Profilaktykowi, do wszystkich, przykrości wcześniejszych doszedł jeszcze gniew na narzeczoną. Wyszedł na podwórze i stwierdził, że na dodatek nie ma łba. Zaczął go nerwowo szukać, ale nie znalazł, i co dziwniejsze, nie znalazła go również później ekipa śledcza. Swoją drogą, ciekawe, gdzie psy mogą schować łeb kozła razem z rogami, kiedy mają do człowieka złość.
Oskarżony nie kryje, że był wściekły i- oświadczył narzeczonej, że zaraz psy odstrzeli. Jego zdenerwowanie - jak wyjaśnia - było spowodowane tym, że myśliwy ma obowiązek okazać władzom łowieckim poroże, bowiem nie do wszystkiego jednak wolno strzelać to właśnie, po rogach poznaje się, czy odstrzelono prawnie, czy bezprawnie i właśnie dlatego Dyrektor Departamentu Prokuratury Generalnej płk. Witold Rozwens był taki zdenerwowany, wiedział bowiem - jak zeznaje – że, komu jak komu, ale jemu nikt z kolegów ze Związku Łowieckiego na słowo nie uwierzy i wszyscy będą sądzić, że odstrzelił jakieś zwierzę, które do zabicia nie było przeznaczone.
W każdym razie wybrał dwa naboje z najgrubszym śrutem i schował do kieszeni. Nie mógł sobie jednak znaleźć miejsca, wobec czego zaczął przygotowywać ognisko przed domem, rozglądając się jednocześnie, czy w pobliżu nie kręci się nic, co można by zastrzelić. Ponieważ jednak tymczasem wybiła 19.30, Rozwens jako urzędnik zdyscyplinowany, nawet w tak trudnej chwili przystąpił do oglądania"Wieczoru z Dziennikiem”. Jednak i to nie przyniosło mu ukojenia, toteż gdy rozpoczął się film o Kusocińskim, wziął dubeltówkę i wyszedł przed dom. Załadowaną broń położył na foteliku turystycznym obok drewna, które przygotował na ognisko i wziął się do podpalania - jak mówi - harcerskiego stosu.
Czy jednak dzień był dla niego taki pechowy, czy koordynacja ruchów nie ta, czy prokurator za mało miał w sobie z harcerza - dość, że ogień zapalić się nie chciał, przeto już raczej prokuratorskim sposobem poszedł do domu po benzynę i gazetę. Zeznaje precyzyjnie: oblał ognisko benzyną, butelkę odrzucił w grządki, w prawą rękę ujął gazetę, lewą zaś wyjął z kieszeni na piersi zapalniczkę marki Ronson (Nie daruje tego szczegółu. Stoi przed sądem oskarżony o zabójstwo, ale jeszcze i tu przypomni swoją pańskość. Ronson, chamy, Ronson) i podpalił gazetę. Zanim jednak zdążył ją opuścić na oblany benzyną stos drewna, usłyszał od bramy szczekanie psa.
Odrzucił gazetę precz, chwycił strzelbę. Widział wyraźnie na tle bramy ze świeżych sosnowych desek. Wypalił z górnej lufy. Widział, że pies okręcił się wokół osi i uskoczył w lewo, w kierunku krzaków. Strzelił drugi raz ze swojej świetnej importowanej dubeltówki. Rozładował broń i poszedł do domu zapalić światło na podwórzu, aby obejrzeć rezultat strzału. Zobaczył zabite dziecko.
Wyjaśnijmy w tym miejscu kilka szczegółów: odległość od miejsca, w którym stał strzelający, do bramy, wynosi 23 kroki, a więc ok. 16 m. Cel, do którego Rozwens strzelał, znajdował się na podwórzu, a więc bliżej, niż owe 23 kroki. Pies, do którego jakoby strzelał, jest wielkości wilka. Zabity chłopczyk miał jasną bluzkę i długie jasnoblond włosy. Wg Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej krytycznego dnia ciemność zapadła o 20.49, czyli właśnie wtedy, kiedy miał miejsce strzał. Wg ojca zabitego chłopca, kiedy usłyszawszy strzał wybiegł z domu, dobrze widział odległe o ok. 50 m. słupy telegraficzne, a widać było i dalej. Wg orzeczenia biegłego weterynarza nie sposób stwierdzić, czy pies Chacewicza został trafiony śrutem, jakkolwiek kuleje na jedną łapę, wg orzeczenia Zakładu Medycyny Sądowej chłopiec trafiony został 14 śrutami pochodzącymi z dwu strzałów, które dosięgnęły go przy dwu różnych położeniach ciała. Jeden śrut przebił na wskroś mózg, inny tętnicę główną, kilka trafiło w klatkę piersiową, powodując krwotok z płuc. Rozwens twierdzi, że znalazł dziecko pod krzakiem, jednak ekipie śledczej nie udało się we wskazanym, przezeń miejscu stwierdzić żadnych śladów krwi, znaleziono natomiast ślady krwi grupy AB Rh+ (tej samej, co grupa krwi chłopca) na bramie wjazdowej, ale biegli nie wypowiedzieli się jednoznacznie, iż jest to na pewno krew ofiary.
Narzeczona utrzymuje, że po stwierdzeniu zabójstwa Rozwens załadował dubeltówkę i próbował do siebie strzelać, ona jednak po walce zdołała mu odebrać broń. Sam oskarżony stwierdza skromnie, iż tego nie pamięta, znajdował się bowiem w stanie szoku, jednak powiada, że następnego dnia zauważył na barkach ślady pogryzienia i podrapania. Prokurator domyśla się, że to narzeczona pogryzła go, odbierając mu strzelbę, przy czym z kronikarskiego obowiązku wypada podkreślić, że zgromadzeni na sali sądowej widzowie reagowali na ową supozycję niewłaściwie i bez zachowania stosownej dla przybytku Temidy powagi, dając swoim zachowaniem do zrozumienia, iż iunctim między gryzieniem a próbą samobójstwa nie jest dla nich oczywiste. A Rozwens stale podkreślał swoją szczerość wobec sądu i bez skrępowania wywlekał nawet rzeczy tak intymne i dwuznaczne. Może znów nie był w stanie przewidzieć, że po tych rewelacjach jego narzeczona, powszechnie taksowana wzrokiem przez obecnych stanie się obiektem kuluarowych dyskusji - wygląda na taką, co gryzie, czy też nie wygląda?
Pod wpływem narzeczonej prokurator postanowił jednak sprawdzić, czy dziecko na pewno zostało zabite i doszedł do wniosku, że jeszcze żyje. Narzeczona usiadła za kierownicą, a on z dzieckiem wsiadał właśnie na tylne siedzenie, kiedy nadbiegł ojciec zabitego chłopczyka, Zygmunt Chacewicz. Wszystko toczyło się bardzo szybko, bowiem ojciec zeznaje, że razem z żoną wybiegli z domu zaraz po strzale, wołając synka.
Samochód pełną szybkością na światłach i klaksonie pomknął w kierunku Białej Podlaskiej. Chacewicz twierdzi, że podczas jazdy narzeczona mówiła do Rozwensa: „Wiciu, a tak cie prosiłam, żebyś już nie brał brono do ręki, przecież już mieliśmy takie nieprzyjemności”, ale ani Rozwens, ani jego narzeczona nie przypominają sobie, żeby takie słowa zostały wypowiedziane.
Na korytarzu szpitalnym ojciec i zabójca czekali na wyrok lekarzy. Rozwens twierdzi, iż łączyła ich wspólna tragedia, szczególnie zaś to, że obaj nie mieli papierosów, ojciec natomiast tej duchowej swojej więzi z prokuratorem sobie nie przypomina. Pamięta natomiast, że kiedy oznajmiono mu o śmierci synka, sklął Rozwensa, ten zaś kazał mu się zamknąć, grożąc, że w przeciwnym wypadku potrafi go upierdolić – ale tego z kolei nie przypomina sobie oskarżony.
Ze szpitala Rozwens zawiadomił o popełnionym przestępstwie MO i Prokuraturę Wojewódzką, dokąd też - po zażyciu środków uspokajających - udał się osobiście, aby złożyć zeznania. Połączył się telefonicznie z Prokuraturą Generalną i złożył stosowny raport, który spowodował, że o drugiej w nocy przybył na miejsce Dyrektor Departamentu Śledczego. Do Prokuratury Wojewódzkiej wezwano też lekarza pogotowia, który od Rozwensa pobrał krew, aby zbadać zawartość alkoholu. Badanie dało wynik 0,000% i bodaj nie była to najlepsza przysługa wyświadczona oskarżonemu, niełatwo bowiem było obecnym na sali sądowej uwierzyć w to nagłe cudowne wyparowanie alkoholu z organizmu Witolda Rozwensa.
Po wyjaśnieniach oskarżonego normalną rzeczy koleją oskarżyciele i obrońca zadają mu pytania; prokurator pytał o obecny stosunek oskarżonego do motywów, jakie krytycznego wieczoru skłoniły go do strzelania w - jak sądził - psa Chacewiczów. Rozwens nie umiał jednak skorzystać z tej szansy i tłumaczy, że strzelanie psów jest obowiązkiem nieprzyjemnym, ale jednak obowiązkiem. Traktowałem go jako szkodnika – dodaje.
Lis-Olszewski pyta, jak rutynowany myśliwy (Rozwens poluje od 14 lat) może chybić dwoma kolejnymi strzałami, i to śrutem, dużego psa na kilkanaście metrów. Oskarżony ze spokojem fachowca wyrozumiale wyjaśnia laikom skomplikowane niuanse sztuki łowieckiej, wreszcie powiada, że zdarzają się zające, które bezkarnie potrafią przejść przed całą linią myśliwych i że nazywa się je zającami pancernymi.
Na kolejne pytania oskarżyciela posiłkowego Rozwens odpowiada,że nic nie wiedział o tym, że Chacewiczowie mają dzieci i zaprzecza twierdzeniu ojca, jakoby zabity chłopiec był tegoż dnia z Rowensem na grzybach, oraz, że był częstowany czekoladą i cukierkami.
Obrońca oskarżonego, mec. Pociej, wiceprezes Naczelnej Rady Adwokackiej prosi swego klienta, aby zechciał wyjaśnić, dlaczego tyle miejsca w swoich zeznaniach poświęcił precyzyjnemu określeniu ilości i rodzaju wypitego krytycznego dnia alkoholu, skoro akt oskarżenia nie zarzuca mu popełnienia przestępstwa w stanie nietrzeźwym. Oskarżony wyjaśnia, iż po wypadku obiegały kraj rozmaite wersje zdarzenia, których motywem przewodnim i niezmiennym było przekonanie, iż zabójca był kompletnie pijany. Rozwens dodaje też, że wersje takie rozpowszechniane były przez członków Zarządu Głównego Polskiego Związku Łowieckiego. Swoją drogą interesujące, czemu to ludzie tak Rozwensa nie lubią.
Wprawnie podpytywany przez swego obrońcę, prokurator jeszcze raz deklinować zaczął słowo tragedia, mówiąc w tym kontekście jednym tchem o zabitym chłopczyku i swojej złamanej karierze, a wreszcie dodał, że czuje się odpowiedzialny nie tylko za zabicie Mariusza Chacewicza, bowiem swoim strzałem zabił również i drugą osobę – swoją matkę staruszkę, która wprawdzie do dziś o niczym nie wie,ale jak się dowie, to na pewno umrze ze zgryzoty. Na koniec modulowanym głosem, ze świetną dykcją, zachowując pauzy w stosownych miejscach, oskarżony powiedział: -”Mam jedną rzecz, którą chciałbym ocalić – twarz zwykłego człowieka. Chciałbym, aby wierzono, że jestem człowiekiem uczciwym”.
Na zakończenie postępowania dowodowego mec. Pociej złożył do akt sądowych plik pism informujących o nagrodach i pochwałach Rozwensowi udzielonych ) nie wiem, niestety, czy było wśród nich podziękowanie za słynne wystąpienie telewizyjne o pijaku Pyjasie i agenturalnej, antypolskiej działalności KOR-u).
Po przerwie zabrał głos oskarżyciel publiczny, który w swoim końcowym wyjaśnieniu stwierdził, że skrupulatnie zgromadzony materiał dowodowy przekonuje, iż zarzut aktu oskarżenia jest w pełni uzasadniony i pozwala wydać prawidłowy wyrok, odzwierciedlający właściwą postawę wymiaru sprawiedliwości. Oskarżony popełnił jedno z cięższych przestępstw, o których mówią przepisy naszego prawa i jego czyn wymaga społecznego oburzenia i stosownego napiętnowania. Prokurator podkreślił również, że Rozwens był prawnikiem, prokuratorem, miał więc obowiązek świetnej znajomości przepisów, a oprócz kodeksu karnego poważnie też złamał prawo łowieckie, zabraniające bezwzględnie strzelać do psa znajdującego się w zasięgu głosu jego pana.
W konkluzji prokurator oświadczył, że ze względu na zasługi oskarżonego nie żąda dlań maksymalnego wymiaru kary (zabójstwo nieumyślne zagrożone jest karą od 6 miesięcy do 5 lat więzienia), ale przy braku innych okoliczności łagodzących, wobec karygodnej lekkomyślności Rozwensa domaga się dlań 4 lat więzienia. Na zakończenie oskarżyciel publiczny zwrócił się ze słowami przeprosin do rodziców zabitego chłopca za to, ze treścią swego przemówienia jeszcze raz zranił ich serce.
Z kolei zabrał głos oskarżyciel posiłkowy, dr Lis-Olszewski. Warto podkreślić, że było to jego ostatnie wystąpienie przed sądem, bowiem Rada Adwokacką wydała przepis zakazujący adwokatom wykonywania swojego zawodu po ukończeniu 70 roku życia, rezerwując sobie prawo przedłużania okresu aktywności sadowej wybranym. Oczywiście do wybrańców tych nie mógł należeć Lis-Olszewski, żołnierz AK, więzień we wczesnych latach 50-tych, obrońca w setkach spraw politycznych. Jego adwersarz w tym ostatnim procesie, wiceprezes Rady Adwokackiej, Pociej, miał możność jeszcze raz przekonać się,jak trafna słuszna i zgodna z interesami PZPR – przodującej siły narodu- była decyzja, którą wraz z kolegami podjął wobec starego adwokata. Ale złożyło się tak pechowo, że jeszcze w sprawie Rozwensa mecenas Lis-Olszewski zdążył jeszcze przemówić przed sądem.
Oskarżyciel posiłkowy, przyłączając się w całości do wniosków oskarżyciela publicznego, podjął z kluczowym dla prokuratora określeniem „lekkomyślność” i wykazał, że oskarżony w całym swoim postępowaniu stawiał się ponad prawem, uznając za swój przywilej bezmyślne lekceważenie podstawowych przepisów. Zwrócił też uwagę na fakt picia przez oskarżonego wódki z podwładnymi mu prokuratorami znajdującymi się na służbie i nie dał wiary jego zapewnieniom, że był trzeźwy podczas oddawania strzałów, tylko bowiem stanem wielkiego zamroczenia alkoholowego można wytłumaczyć dwukrotne nietrafienie przez doświadczonego myśliwego w dużego psa z odległości kilkunastu metrów i to śrutem lecacym wiązką o średnicy 5 m. Podkreślił również podejrzane machinacje polegające na przelewaniu do jednej butelki resztek Stocka i winiaku oraz usunięcie drugiej butelki, co miało stworzyć wrażenie, iż wypito alkoholu znacznie mniej niż w rzeczywistości.
Analizując zeznania oskarżonego Lis-Olszewski zwrócił uwagę na jego krwiożerczość, na życie zemstą – ślepą zemstą i wielogodzinne oczekiwanie na moment, kiedy będzie mógł wziąć odwet na psie za zniszczone trofea, które utracił przecież tylko przez własną bezmyślność. Człowiek w tym stopniu kierujący się emocjami, wyłączający wszelką samokontrolę, gdy idzie o własne – jakże przy tym nikłe – dobro, ten człowiek był prokuratorem Prokuratury Generalnej, ten człowiek otrzymał pozwolenie na broń. Kierowała nim żądza zabijania, rakarska satysfakcja mordu.
Lis-Olszewski wskazał również, jak werbalna jest skrucha wyrażana przed sądem przez oskarżonego, który deklarując przyznanie się do winy i chęć składania wyjaśnień, stara się jednocześni ukryć prawdę, posuwa się do kłamstw, aby tylko przedstawić się w nieco korzystniejszym świetle. Oto np. oskarżony wielokrotnie powtarzał przed sądem, że nic nie wiedział o tym, jakoby Chacewiczowie mieli dzieci, a przecież jedno z nich liczy 4 miesiące, drugie zaś rok i 4 miesiące, nie sposób więc twierdzić, że wyostrzony słuch myśliwego nie zarejestrował z odległości 60 m płaczu niemowlęcia, a nawykłemu do tropienia wzrokowi umknął widok porozwieszanych pieluch.
Reasumując Lis-Olszewski podkreślił, że zakwalifikowanie czynu Rozwensa jako zabójstwa nieumyślnego jest dla niego i tak nader korzystne, bowiem można by w tym przypadku oskarżać go o zabójstwo umyślne z zamiarem ewentualnym.
Mecenas Pociej rozpoczął mowę wedle starych zasad sztuki adwokackiej od przypomnienia jednej ze słynnych mów Hofmokla-Ostrowskiego, w której ów wielki adwokat mówił, jak będąc niegdyś w Londynie utknął niespodziewanie w ogromnym korku samochodowym. Ruch samoczynnie zatrzymał się, bowiem na skrzyżowaniu dziecko szukało swej zgubionej zabawki. Tak wielki jest, Wysoki Sądzie – grzmiał wzruszony mec. Pociej – majestat dziecka, stosując retorsio argumenti, tl. W Erystyce Schopenhauera sposób 26.
- Majestat dziecka- kontynuował obrońca – jest wielkim dobrem, które jednak nie może przesłaniać innych, wyższych dla społeczeństwa. Gdy z napięciem słuchacze oczekiwali informacji, o jakie to wyższe dobra chodzi, mecenas zastosował mutatio contrversiae (u Schopenhauera sposób 18), czyli po prostu zmienił temat.
Z kolei obrońca oświadczył, że zgubne dla wymiaru sprawiedliwości jest oddziaływanie na emocje, któremu przeciwstawił ścisłe trzymanie się litery prawa. Dowiedzieliśmy się, że oskarżyciel publiczny, w szczególności zaś posiłkowy bronią psiej anarchii, a określenie „rakarz” użyte przez Lisa-Olszewskiego godzi już nie w Witolda Rozwensa, ale w podstawy praworządności, bowiem - grzmiał mec. Pociej – obowiązek odstrzeliwania włóczących się wściekłych psów nakłada na myśliwych ustawa uchwalona przez- tu głos jego wibrować jął coraz głębszymi tony – Selm Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Więcej szacunku -dyszał świętym oburzeniem obrońca praworządności- dla najwyższej władzy ustawodawczej narodu!
I wtedy z sali rozległo się jedno krótkie zdanie: „Ale to jest przedwojenna ustawa” i buchnął śmiech, który mecenasa Pocieja zmroził wpół gestu, śmiech, który objął całą salę, wprawiając w rytmiczne drgania nawet orła zawieszonego na sędziowskim łańcuchu. Dopiero po chwili Przewodniczący zakrył usta ręką.
Po tak niespodziewanym rozładowaniu napiętej atmosfery wszyscy słuchali podjętego wątku mec. Pocieja ze zdwojoną uwagą, starając się nic nie uronić z jego imponujących wywodów. Można było bowiem spodziewać się wszystkiego: oto usłyszeliśmy, że oszukał oskarżonego prokurator i dlatego- zwiedziony łagodnymi sformułowaniami aktu oskarżenia – przyznał się do winy, gdy w gruncie rzeczy żadnego przestępstwa nie popełnił, do szkodnika strzelał słusznie, a jeżeli uczynił to w niewłaściwym miejscu, to ustawa łowiecka przewiduje za to karę 2000 zł grzywny.
Czy prawo jeszcze istnieje – dopytywał się dalej mec. Pociej, wymieniając kolejno różne artykuły kodeksu karnego i na przemian to starał się przekonywać o niewinności swojego klienta, to prosił o litość dla niego wprawnie dyskontując wyrażoną przezeń skruchę. - Obywatele sędziowie! Stoi oto przed wami – tu szerokim gestem wskazywał mec. Pociej siedzącego na ławie oskarżonych Rozwensa -człowiek skruszony. Ale czy ten wzruszony człowiek, który oto przed Wami stoi – Rozwens,siedzący na ławie oskarżonych prawidłowo wsparł skronie na rękach – to zwykły szary obywatel? O nie, obywatele sędziowie! Ten skruszony człowiek to – mecenas świetnie wytrzymywał pauzy – żołnierz. Pułkownik Wojska Polskiego. To – prokurator Generalnej Prokuratury.
Jak przystało na szacownego prawnika starej daty, mec. Pociej stanął w swoim wywodzie na stanowisku z lekka konserwatywnym, odrzucając prawnicze nowinkarstwo w rodzaju postulatów niejakiego Frycza-Modrzewskiego zawartych w jego broszurce O karze za mężobójstwo i wywodził, że wyrażona przez pana tak możnego jak Witold Rozwens skrucha, połączona w dodatku zapłacenia grzywny do 2000 złotych jest rekompensatą za śmierć chłopskiego dziecka w pełni wystarczającą – i wniósł o uniewinnienie. Zastrzegł przy tym, że postępuje wbrew woli swojego klienta, który do winy się przyznał utrudniając mu obronę, ale przecież to nieszczęsne przyznanie się nie powinno przeszkadzać w wydaniu zgodnego z prawem wyroku.
Przewodniczący kompletu sędziowskiego najwyraźniej nie zrozumiał mecenasa Pocieja,a może nie był pewien,czy dobrze słyszy, toteż zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem:”Czy to znaczy, że pan mecenas wnosi o uniewinnienie?” Tak przywołany do rzeczywistości adwokat podtrzymał swoje bulwersujące oczekiwanie dodając jednocześnie, że gdyby sąd jednak nie zechciał oskarżonego uniewinnić, to prosi o łagodny wymiar kary.
Tu koleją rzeczy sąd zapytał oskarżonego, czy chciałby coś powiedzieć w ostatnim słowie. Rozwens niespiesznie wstał, powiódł po sali wzrokiem,wsparł ręce na ławie oskarżonych i czekał, wreszcie zaczął: „Nie jest mi łatwo zabrać dziś głos przed Wysokim Sądem, choć przecież tyle razy na sali sądowej przemawiałem, w najgorszych jednak prognozach swojego życia nie przypuszczałem, że przyjdzie mi po raz ostatni w życiu zabrać głos w charakterze oskarżonego, i to oskarżonego o czyn tego rodzaju. Zdaję sobie sprawę z nieodwracalności tragedii, której jestem sprawca i jeszcze raz chciałbym wypowiedzieć to słowo, z którego niewystarczalności w tej tragicznej sytuacji świetnie zdaję sobie sprawę – słowo przepraszam. 30 lat temu poszedłem do wojska nie po to, żeby szukać łatwego chleba, a do Prokuratury nie po to, by dorabiać się na prawie pieniędzy. Rozumiem ostre sformułowania prokuratora i oskarżyciela posiłkowego, bo będąc na ich miejscu również starłbym się swój obowiązek wypełniać dobrze. Muszę jednak odrzucić insynuacje – zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby te rzeczywistość, tragiczną rzeczywistość utrwalić dla sądu. Próbowałem osądzić sam siebie. To sprawa trudna nawet dla żołnierza. Zrezygnowałem i próbowałem zrezygnować ze wszystkiego, co przez 30 lat ciężkiej roboty zrobiłem. Moi przełożeni poszli dalej – zostałem relegowany z wojska i z prokuratury, surowo rozliczyła się ze mną partia. Im lepiej coś w życiu robiłem, to jest to dzisiaj przeciwko mnie. Z głębi serca rozumiem tragedię rodziców Mariusza i podzielam w takim stopniu, w jakim nie przypuszczają. Moja pasją zawodową była profilaktyka. Zastanawiałem się, co będzie dziełem mojego życia. Kiedy w Prokuraturze Generalnej powoływano Departament Profilaktyki, dostrzegłem wielką szansę. Straszliwą tragedią jest fakt, że to wszystko, co zrobiłem dla dobra dziecka i rodziny (tu Rozwens wymienia rozmaite umowy zawarte między jego departamentem a Polskim Związkiem Łowieckim, Ligą Kobiet, Polskim Związkiem Pomocy Społecznej etc) – zniszczone zostało jednym strzałem i to stanowi moją tragedię. Rozumiem, że jest ona niczym wobec majestatu śmierci, ale żeby zrozumieć tę tragedię, trzeba ją przeżyć.
Do końca życia będę musiał istnieć ze świadomością, że na moich rękach jest krew.
Ja w swoich zawodach nie pracuję 2 miesiące. To jest śmierć przed skonaniem. Proszę o pełne zrozumienie. Przyjęcie do rozumu, jeśli do serc to nie trafia, że ta tragedia ma swoje złożone oblicza...”
Pierwsza reakcją na krasomówcze oskarżycielskie popisy Rozwensa był podziw dla jego aktorskich talentów – ale oto po chwili przychodzi refleksja: jakże przydał się trening samokrytyk stalinowskich! I jeszcze raz racje ma Orwell – bezbłędnie opanowany przez opriczników systemu double speach pozwala w odpowiedniej chwili powiedzieć wszystko co trzeba bez mrugnięcia okiem i bez cienia związku z rzeczywistością. Niemożliwe jest tylko jedno – milczenie.
Tego małego człowieka nie stać nawet na cynizm, bo to przekracza jego format, wymaga większej zdolności przewidywania ni z ta, która dostępna była umysłowi Generalnego Profilaktyka. I dlatego nie potrafił Rozwens powstrzymać się przed zaangażowaniem adwokata o głośnym nazwisku, który mu do niczego nie był potrzebny – w końcu oskarżony jako tako zna przepisy postępowania karnego – a musiał wiele zaszkodzić; już w momencie, kiedy składał pełnomocnictwo, stało się widoczne, że Rozwens nie chce zdać się na wymiar sprawiedliwości, w którą zresztą zapewne w ogóle nie wierzy, ale angażuje duże pieniądze, żeby bronić się za wszelką cenę. Wrażenie to potwierdziło się w całej rozciągłości na sali sądowej.
I nie był w stanie oskarżony Rozwens zachować się ciszej nad trumna zabitego dziecka. Nie umiał przewidzieć, że w powodzi jego kłamstw i krętactw pobrzmiewać będzie przez cały czas jedna szczera nuta – wtedy mianowicie, kiedy używa słowa „tragedia”. Tylko że w swojej szczerości Rozwens na sali sądowej określał tym mianem własną złamana karierę i śmiał w obecności płaczącej matki mówić o „wspólnej tragedii” - swojej i rodziców zabitego chłopczyka. Wspólnej dlatego,że naprawdę dziecka nie chciał zabić i wierzę mu w zupełności, kiedy mówi, że tego szczerze żałuje. Ale i wtedy, gdy próbuje wykrzesać z siebie jakąś iskierkę dobra – nie umie tego uczynić i dołącza tragedię rodziców do własnej.
Po półtoragodzinnej naradzie Sąd Rejonowy w Białej Podlaskiej pod przewodnictwem sędziego Buconia uznał Witolda Rozwensa winnym i wymierzył kare 3 lat więzienia, nie zawieszając wykonania kary. Wysokość wyroku jest tu szczególnie ważna, bowiem art 217 par 3 kpk stanowi, iż przy wyroku powyżej 3 lat za przestępstwo z winy nieumyślnej sąd pierwszej instancji zobowiązany jest do zastosowania aresztu. Tak więc orzeczenie kary o rok niższej niż żądana przez prokuratora pozwoliło jednocześnie Rozwensowi pozostawać na wolności do czasu rewizji i uprawomocnienia się ew. wyroku skazującego II instancji. Godzi się podkreślić, że zupełnie prawdopodobne jest uchwalenie amnestii na 35-lecie PRL i oczywiście Rozwensowi jest znacznie łatwiej niż mnie dowiedzieć się czegoś konkretnego na jej temat; w każdym razie jest bardzo prawdopodobne, że obejmie ona przede wszystkim niskie wyroki za przestępstwa z winy nieumyślnej, przeto aktualnym celem oskarżonego jest przeciąganie sprawy do 22 lipca. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to wilk będzie syty i koza cała: wyrok sprawiedliwie wydana, a skazany na wolności.
XXX
Zdecydowałem się tu pisać o przypadkowej tragedii, o zdarzeniu, które prosta ludzka delikatność nakazywałaby raczej pokryć milczeniem, nawet wtedy – a może szczególnie wtedy – gdy rzecz dotyczy człowieka, który jeszcze nie tak dawno publicznie lżył moich najbliższych przyjaciół i mnie samego. Zdecydowałem się pisać ten tekst wiedząc doskonale, że nie będzie on zimny i obojętny: że nic nie uchroni go przed złośliwością, ironią, szyderstwem. Zdecydowałem się pisać o tej sprawie, wystawiając się na niebezpieczeństwo zarzutu dyskontowania w walce politycznej przypadkowego nieszczęścia, zarzutu manipulowania śmiercią niewinnego chłopczyka. To ironia losu, ale przecież ten właśnie zarzut stawiał nam Witold Rozwens w swym pamiętnym wystąpieniu telewizyjnym...
Ale przecież nie o tę śmierć tu chodzi. Można nawet przyjąć -choć nie każdy tak uważa – że to co zdarzyło się Rozwensowi, mogło też zdarzyć się komuś zgoła innemu. Nie on pierwszy i nie on jedyny próbował w coś strzelać po pijanemu – traf chciał, że dziecko znalazło się na linii jego strzału. Gdyby chodziło tylko o nieszczęśliwe, przypadkowe pociągnięcie cyngla, nie byłoby powodu do osądu moralnego – jakże bowiem osądzać w kategoriach etycznych lekkomyślność czy głupotę...
Stając przed sądem Rozwens bardzo ostro określił swój czyn, wydaje mi się, że nawet użył epitetu „haniebny”. Nigdy nie nazwałbym tym słowem ani nieumyślnego zabójstwa w ogóle, ani tego konkretnego w szczególności. Więcej – sądzę, że człowiekowi godzi się nieraz wybaczyć i czyny znacznie gorsze. Ale tragedia, na przykład taka, w jaką uwikłał się Rozwens, ma to do siebie, że oświetla ludzi przeraźliwie jasnym błyskiem, ukazuje to, co na co dzień ukryte czy niewyraźne.
Człowiekowi może przydarzyć się wiele- nawet zejście z „Patny”, ale wtedy po jego zachowaniu, po jego życiu, bez trudu można poznać, czy jest on – jak mówił kapitan Marlow – jednym z nas. Owo Conradowskie jeden z nas tyczy wspólnoty ludzi związanych poczuciem obowiązku, odpowiedzialności i to odpowiedzialności nie tylko za siebie.
Witold Rozwens ukazał się na sali sądowej jako człowiek maksymalnie egocentryczny, lekceważący prawa i normy społeczne, stawiający je niżej od własnych zachcianek. Istnieje oczywiste iunctim między jego światopoglądem a tragedią, jak wydarzyła się na leśnej polanie – jej istotną przyczyną było bowiem notoryczne lekceważenia zasad współżycia społecznego ufundowane na poczuciu własnej wyższości – typowa cecha naszego współczesnego Herrenvolku. I tej winy społeczeństwo wybaczyć nie jest w stanie, bo kto nie był nie razu człowiekiem, temu człowiek nic nie pomoże.
« Walc Jan, Nie znałeś Panie, litości,"Biuletyn Informacyjny" nr 25, październik 1978