Chociaż minęło już tyle czasu, dalej jesteśmy ubabrani
Grzegorz Piotrowski – to nazwisko umieszczone na okładce książki wydaje się stanowić gwarancję wydawniczego sukcesu w dzisiejszych trudnych czasach. I jakby tego było mało, książce Tadeusza Fredry-Bonieckiego Zwycięstwo księdza Jerzego przydarzyło się coś, co jest reklamą optymalną: maszynopis zatrzymany został przez prokuraturę wśród błysku fleszów i szmeru telewizyjnych kamer. Trudno w tej sytuacji, nawet będąc sceptykiem, nie spodziewać się, że oto ujawnione zostaną jakieś dramatyczne tajemnice, że nareszcie dowiemy się, jak było naprawdę.
Muszę Państwa rozczarować: żadne tajemnice nie zostają ujawnione, a książka napisana została w zupełnie innej sprawie – chodzi w niej o to, że Grzegorz Piotrowski albo już się nawrócił, albo uczyni to lada chwila – przynajmniej w opinii Fredry-Bonieckiego. To oczywiście bardzo interesujące, tyle że nie tyczy faktów, a raczej niesprawdzalnych opinii; kiedy wiadomość o nawróceniu odnosi się do kogoś, kto zawodowo zajmował się dezinformacją – jest niesprawdzalna do kwadratu.
Pewne i sprawdzalne jest natomiast to, że Fredro-Boniecki pisząc swoją książkę nie dążył ani do gromadzenia, ani do sprawdzania informacji
O faktach istotnych dla sprawy. Na przykład w „Uzupełnieniu”, już na ostatniej stronie książki pisze, że gdy sprawa nabrała rozgłosu łatem tego roku, po owej interwencji prokuratury, wiele osób przekazało mu różne informacje. Np. od mecenasa Grabińskiego dowiedział się, iż ojciec Grzegorza Piotrowskiego był funkcjonariuszem UB. Cieszę się, że Fredro-Boniecki już o tym wie, choć minęło ledwie 5 łat od czasu, kiedy można było czytać o tym w gazetach; sam pisałem o tym w „Kulturze Niezależnej” i w „Spieglu”, a chyba i w „Tygodniku Mazowsze”, chociaż nie jestem pewien, bo te numery gdzieś mi się zapodziały, i może akurat o tym pisał tam kto inny.
Przykładów podawać można znacznie więcej, poprzestanę na tym elementarnym, bo uważam go za wystarczający: Jeśli autorowi rozmów z Grzegorzem Piotrowskim nie chce się ustalić personaliów interlokutora w tym choćby zakresie, w jakim pisano o nich w gazetach, to znaczy, że fakty go po prostu nie interesują.
Trudno zresztą powiedzieć, aby w książce tej – jak obiecuje podtytuł – toczyły się rozmowy z Grzegorzem Piotrowskim, zawiera ona bowiem raczej monologi tego ostatniego, w dodatku nie przerywane pytaniami w tych miejscach, gdzie pytania wprost narzucają się same, co zresztą w równej mierze dotyczy sfery faktów i sfery psychologii. Doskonale rozumiem, że na wiele pytań odpowiedzi uzyskać nie było można, poczynając od tego, że Piotrowski ma swoje powody, aby nie chcieć powiedzieć ani Fredrze-Bonieckiemu, ani nikomu innemu, kto właściwie kazał mu zamordować ks. Popiełuszkę. Ale nie rozumiem, jak można rozmawiać z Piotrowskim i nie próbować się tego dowiedzieć.
Sam Piotrowski – przynajmniej taki, jakiego miliony ludzi słuchały przez radio i oglądały w telewizji – to postać bardzo dziwna. Czy był – ostatnim Nie jestem również w stanie powiedzieć, kto zamordował ks. Niedzielaka i ks. Suchowolca, wiem jednak, że w obu tych sprawach podawano do publicznej wiadomości informacje fałszywe, a sposób prowadzenia śledztwa wskazywał raczej na chęć zatuszowania niż wyjaśnienia tych spraw.
Kardynalną zasadą prawa karnego jest domniemanie niewinności, o niczyjej winie bez dowodów mówić nie wolno, i nikt nie jest i nie może być prawnie zobowiązany, aby swojej niewinności dowodzić. Wiadomo jednak doskonale, że rutynowym działaniem śledczym jest sprawdzanie alibi osób, na które z tych czy innych powodów pada podejrzenie – w przypadku śmierci obu księży podejrzenie, i to poważnie uzasadnione podejrzenie, pada na kolegów kapitana Piotrowskiego.
W Polsce, na skutek wielu wieków tradycji chrześcijaństwa, nawet bandyci księży nie zabijają. Tak po prostu jest. Jeżeli zaś w odstępie zaledwie tygodnia giną po kolei dwaj kapłani, i jeżeli obaj znajdują się na specjalnej liście sporządzonej przez Urząd do Spraw Wyznań, a zawierającej nazwiska księży związanych z „Solidarnością”, nieprawomyślnych, kłopotliwych, liście przeznaczonej do negocjacji z episkopatem, mających na celu ich wyciszenie, liście, na której kiedyś tak poczesne miejsce zajmował ks. Jerzy Popiełuszko – to mamy do czynienia z sytuacją, kiedy nie tylko obowiązkiem resortu spraw wewnętrznych, ale jego własnym elementarnym interesem jest przekonanie społeczeństwa, że koledzy kapitana Piotrowskiego nie mieli nic wspólnego – jeżeli rzeczywiście nie mieli – ze śmiercią obu księży.
Przemilczenia, półprawdy bądź po prostu kłamstwa podawane do publicznej wiadomości skłaniają do interpretacji bardzo pesymistycznej: każą się obawiać, iż resort Spraw Wewnętrznych uważa, że nie stać go na powtórzenie procesu toruńskiego. Jest to rozumowanie o tyle prawdziwe, że gdyby dzisiaj trzeba było podobny proces odbyć – i to podczas obrad Okrągłego Stołu – nie dałoby się poprzestać na czterech oskarżonych, a pomysłodawca i przewodniczący strony rządowej w tych obradach, gen. Czesław Kiszczak, nie miałby praktycznie żadnych szans na zachowanie wiarygodności.
Jeżeli sprawcami śmierci ks. Niedzielaka i ks. Suchowolca są koledzy kapitana Piotrowskiego – to doskonale zdają sobie sprawę z tych uwarunkowań i na nich właśnie mogą budować swoje poczucie bezkarności. jeżeliby tak było, to gorzej już by być chyba nie mogło.
Przy Okrągłym Stole polskie społeczeństwo po dziesięcioleciach zniewolenia stara się sformułować swój program minimum: negocjatorzy strony społecznej mają za zadanie przedstawić władzy granice, poza które wybijające się na niezależność polskie społeczeństwo nie jest się gotowe cofnąć w najrozmaitszych dziedzinach życia może – prawdziwym komunistą, chcącym komunizm ratować nie tylko przed ks. Popiełuszką, ale i przed Wojciechem Jaruzelskim, który stał się, niezależnie od tego, co kto o tym sądzi, grabarzem komunizmu w Polsce? Tak się przedstawiał na procesie. W monologach, które zapisuje Fredro-Boniecki, nie pada słowo komunizm, nie ma mowy o przynależności Piotrowskiego do partii, wspomina się natomiast, że chodził w szkole na religię, był u pierwszej komunii, a potem brał ślub kościelny. Może to prawda, a może nieprawda – Fredro-Boniecki i tu nie zadaje pytań ani też nie próbuje weryfikować tych rewelacji w żaden inny sposób.
A przecież wydaje się to dosyć interesujące, szczególnie w kontekście owego nawracania się Piotrowskiego. Oto bowiem z więzienia na Rakowieckiej wysyła Piotrowski z pośrednictwem red. Fredry-Bonieckiego list do rodziców ks. Popiełuszki i pisze m. in. tak:
„Ufam, że wiara pomaga Państwu zatamować tok cierpienia z tak głębokiej rany duszy.
Moja rana, brudna, efekt samookaleczenia, byłaby niegodna wspomnienia, gdyby nie przekonanie, że zbliżam się do pełnego zrozumienia istoty duszpasterstwa księdza Jerzego, czuję więcej.
Zaś On, w szerokim rozumieniu znaczenia tej personifikacji, tę ranę odkaża. Może kiedyś przyjdzie czas, że będzie ją można opatrzyć. Towarzyszy mi codziennie i zapewne będzie w moim sercu do końca, przez być może tysiące dni i wieczorów.
Budzi, pozwała otworzyć oczy, po koszmarach nocy rozjaśnić umysł” (str. 111).
Strasznie mi przykro, ale najbardziej elementarne wrażenie, jakie robi na mnie cytowana wypowiedź Piotrowskiego, bardzo jest podobne do tego, którego doświadczałem, słuchając podczas toruńskiego procesu jego peanów na cześć komunizmu – otóż przede wszystkim to jest kicz. Co oczy wiście nie wyklucza, że to prawda. Nie wiem. Może Piotrowski był wierzącym komunistą, może dzisiaj jest równie wierzącym katolikiem. Może łgał wtedy i łże teraz – wtedy bowiem dogodniej mu było wierzyć w komunizm, gdy dzisiaj lepiej w ks. Popiełuszkę. A może jest jeszcze inaczej, może Piotrowski jest tym idealnym rodzajem funkcjonariusza, który na każdym etapie naprawdę szczerze wierzy w to, w co aktualnie wierzyć należy? Bardzo mnie to ciekawi, ale w książce Fredry nie znajduję najskromniejszej choćby próby poszukiwania odpowiedzi na to frapujące pytanie.
Przede wszystkim panuje w niej nieopisany wprost bałagan. Wątki rwą się i krzyżują jak w najambitniejszej nowoczesnej prozie i nie sposób się domyślić, jakie są właściwie tego przyczyny. Trudno o to winić Piotrowskiego, bowiem niezależnie od tego, czy sądzimy, że łże i kręci, czy też przeciwnie, że głęboko przeżywa swój czyn – otóż w obu tych wypadkach nie tylko jego poszczególne wypowiedzi, ale i cały sposób myślenia musi być poważnie pogmatwany. Ale dla jego rozmówcy takich usprawiedliwień nie ma.
A już na pierwszej stronie oświadcza nam Fredro-Boniecki, że we wstępnej rozmowie Piotrowski spytał go, czy byłby skłonny przyjąć założenie, że zabójca ks. Popiełuszki jest człowiekiem. Autor rozmów z Piotrowskim odpowiedział: „Takie założenie narzuca mi moja wiara, chrześcijaństwo” (str.7).
Bardzo przepraszam, ale ta dostojewszczyzna dla ubogich to zwyczajna brednia. Grzegorz Piotrowski po prostu jest człowiekiem i nie pozostaje to w żadnym związku z wierzeniami religijnymi red. Fredry-Bonieckiego. Więcej: Piotrowski będzie nadal człowiekiem, nawet gdyby dziwnym zrządzeniem losu jego rozmówca pewnego dnia stał się szyitą czy zgoła ateuszem.
To są zresztą prywatne sprawy red. Fredry-Bonieckiego. Jest natomiast sprawą publiczną, że nie chce on – i to od pierwszej do ostatniej strony – pamiętać o założeniach, jakie narzuca mu jego profesja – dziennikarstwo. Grzegorz Piotrowski momentami bredzi – opowiada na przykład o jakiejś akcji, nieudanej zresztą, która miała na celu wykradzenie od ks. Bardeckiego w Krakowie jakichś dokumentów, którymi miano by szantażować papieża. Nie będę się tutaj wypowiadać, jakie „założenia” wobec tezy o istnieniu dokumentów, przy pomocy których można szantażować papieża, narzuca red. Fredrze-Bonieckiemu , jego wiara”. Powiem natomiast wprost: etyka dziennikarska nie pozwała na formułowanie tego rodzaju pomówień, nawet Jeśli autor opatruje je zastrzeżeniem, że „trudno zgadnąć”, co pośród przechowywanych przez ks. Bardeckiego dokumentów mogło mieć „kompromitujący” charakter (str. 51).
Mam jednak wrażenie, że nie jest to problem etyczny. Obawiam się, że jest znacznie gorzej, że mianowicie Fredro-Boniecki sam nie zauważył, co napisał. A głupota – wedle sw. Augustyna – to grzech przeciw Duchowi świętemu. Piotrowski ma oczywiście prawo bredzić sobie do woli, w jego głowie może się znaleźć miejsce nawet dla pomysłu szantażowania Jana Pawła II, tyle że na takim tłe jego insynuacje np. w stosunku do generała Kiszczaka odznaczają się niestety akurat taką samą wiarygodnością, co podkreślam jako żywo nie w celu wybielania generała.
Piotrowski sam sobie wielokrotnie zaprzecza; tak też jest i w tej historii z papieżem, którą określa na końcu jako „paranoiczny pomysł” (str. 54), nie odwołując jednak twierdzenia, że miał dokumenty wykraść, a więc twierdząc nadał, że istniały. Zapewne można z tego wszystkiego wyciągnąć jakąś sensowną hipotezę, np. że chodziło o zdobycie materiałów przydatnych do skonstruowania jakiejś fałszywki – ale to pozostawione zostaje domyślności czytelnika. I trudno się przy tym oprzeć wrażeniu, że Piotrowski opowiada całą tę historię dlatego, że na sam dźwięk słowa „papież” jego rozmówca zastyga w podziwie i grozie pozwalając się epatować na całego.
Autorowi Zwycięstwa księdza Jerzego nie chciało się nawet uważnie słuchać tego wszystkiego, co Piotrowski ma do powiedzenia i dlatego na tę bzdurę dotyczącą papieża nie zareagował – trudno nie odnieść wrażenia, że cała jego praca miała cel nie poznawczy, a hagiograficzny, że dzisiejsze wynurzenia wczorajszego zabójcy miałyby być dowodem w procesie beatyfikacyjnym ks. Jerzego Popiełuszki. Jeśli tak, to to doprawdy okropne. Czy to, co się stało, nie wystarczy? Czy świętości można dowodzić pokrętnymi bredniami?
Tadeusz Fredro-Boniecki przystępując do pisania swojej hagiograficznej w zamyśle książki nie zauważył najwyraźniej, że przyjęte przez niego założenia stwarzają sytuację, w której jego interes staje się tożsamy z interesem Piotrowskiego: im bardziej się zbrodniarz nawróci, tym lepiej i dla hagiografa, i dla oczekującego na ułaskawienie zbrodniarza. Trudno taką sytuację uznać za czystą.
Ksiądz Popiełuszko zwyciężył w walce z czerwonym smokiem. I zwyciężyli ci wszyscy, którzy z nim walczyli. ale nie było to zwycięstwo radosne ani świąteczne – chociaż minęło już tyle czasu, dalej jesteśmy ubabrani, jak po zwycięskiej nawet bitwie, więc księdzu Popiełuszce też się dostało.
Tą książką.
Tadeusz Fredro-Boniecki, Zwycięstwo księdza Jerzego. Rozmowy z Grzegorzem Piotrowskim. Warszawa 1990, str. 232.
« Walc Jan, Zbrodnia i brednia, 28 października 1990, Wokanda, przedruk : Jan Walc, "Ja tu tylko sprzątam", W-wa 1995