Nie palcie komitetów
Otwock, 7 maja sup>11
Zanim sąd przystąpi do przesłuchiwania świadka zadaje sakra- mentalne pytanie: czy świadek jest obcy dla stron. Żeby nie było wątpliwości: nie jestem obcy. Od końca 1977 roku byłem współpracownikiem Biura Interwencyjnego KSS”KOR” Jestem współautorem tzw Białej Księgi wydanej przez KOR,a będącej opisem łamania prawa przez milicję, jestem autorem wielu tekstów na ten temat, opublikowanych w nieistniejącym już dziś "Biuletynie Informacyjnym".
Uważam za swój obowiązek poinformować o tym wszystkim czytelników "Tygodnika Solidarność", ponieważ mimo dobrej woli i głębokiego pragnienia, by zachować obiektywizm, mam zapewne do milicji stosunek emocjonalny.
W Otwocku znalazłem się przypadkiem.
Tego wieczora byłem umówiony ze Zbyszkiem Romaszewskim, dawniej moim kierownikiem w Biurze Interwencyjnym KSS-KOR, a obecnie pracownikiem Biura Interwencji Regionu Mazowsze. Nie zastałem Zbyszka, a tylko zostawioną przez niego wiadomość, że w Otwocku doszło do pobicia ludzi na stacji kolejowej i prośbę, abym natychmiast jechał do Otwocka. Nie wiedziałem, o co chodzi ani po co jestem potrzebny, ale Zbyszek takiej prośby nie zostawiłby bez powodu.
Kiedy wszedłem ogromny, falujący tłum na otwockiej stacji, nie zorientowałem się w pierwszej chwili, że tymi ludźmi, których trzeba dziś będzie bronić, są zamknięci w oblężonym posterunku milicjanci. Tłum robił straszne wrażenie. Jeżeli pijani nie przeważają, to z natury rzeczy najbardziej rzucają się w oczy, przyciągają wzrok. I tylko oni, ponieważ tłum jest kompletnie amorficzny, nie ma żadnych przywódców czy prowodyrów. Rozpytuję się na chybił trafił. Słyszę, że milicja pobiła dwóch ludzi, Jeden został aresztowany, drugiego odwieziono do szpitala w Otwocku, jednak ze względu na skomplikowany uraz oka szpital go nie przyjął i w końcu odwieziono go do lepszego szpitala w Warszawie. Jeden z milicjantów, którzy bili, uciekł - tłum pilnuje teraz, by nie uciekli pozostali.
Staram się selekcjonować informacje, które sypią się na mnie ze wszystkich stron. To już nie są szumy informacyjne, ale informacyjny huragan. Ludzie gdzie, mnie prowadzą, coś pokazują, co opowiadają. Wreszcie okazuje się, że to znaczek związkowy, który noszę od - tak dawna, że o nim nie pamiętam, czyni tu ze mnie osobę oficjalną.
Ludzie szczelnie oblegają drewniany budyneczek. Słyszę głosy: Wyłamać drzwi! Dawać go tu! I dziesiątki imion, nazwisk, ksywek ludzi przez tutejszą milicję pobitych. Głowa, ręce, nerki - nie rejestruję tych informacji. Spod wrzawy przebija tylko pamięć - Otwock, Otwock, Otwock - ile to spraw milicyjnych pobić mieliśmy w KOR-owskim Biurze Interwencyjnym stąd właśnie...
Przepycham się do oblężonego budynku, ludzie rozstępują się przed znaczkiem. Mówią, że w środku jest ormowiec, jeden z tych, co bili. Uciekł tu, zamknął się i nie chce wyjść
Tłum próbuje wyłamywać drzwi. Atmosfera wiszącego w powietrzu linczu aż mdli. Jak tych ludzi powstrzymać. I znowu znaczek.
Jestem z Regionu Mazowsze - krzyczę ze schodków. Na miejscu są przedstawiciele Komisji Interwencyjnej. Sprowadzimy ich tutaj, otworzymy komisyjnie /Boże, co z słowo,, ale wtedy nie pojmuję jego nieprzystawalności do sytuacji/, winni zostaną pociągnięci do odpowiedzialności
Z tłumu padają ciągle okrzyki domagające się zastosowania kodeksu Hammurabiego, ząb za ząb, oko za oko. I to nie jest żadna przenośnia, bo jeden z poszkodowanych ma właśnie, zgodnie z opinią tłumu, wybite oko. Moje darcie gardła przynosi jednak jakiś skutek. Apele o praworządność, deklaracje, aby stare sprawy załatwiać po nowemu, wyłuskują z tłumu paru młodych ludzi, którzy wraz ze mną zastawiają drzwi. Pojawia się wysoka postać Zbyszka, który uspokaja ludzi, mówi im o praworządności, ale praworządność dla tego tłumu jest jedna - ukarać winnych, ukarać milicjantów, którzy biją LUDZI.
Zbyszek nie wie, gdzie są świadkowie, owszem, byli, są zapisane personalia, ale nie wiadomo, gdzie tych ludzi szukać.
I właściwie dopiero teraz dostrzegam drugi, oblężony przez tłum budyneczek, z racji jego mizernej architektury nie przychodzi mi do głowy, że to może być komisariat milicji. Tam też jacyś ludzie tarasują drzwi przed tłumem; dostrzegam, że i wokół tego budynku gromadzą się ludzie. Z nadzieją, że może tu czegoś się dowiem, ale bardziej po prostu niesiony falą, a może przez przejście, które samo robi się przed moim znaczkiem, wpływam do środka I dopiero wtedy orientuję się, gdzie jestem, widzę mundury milicyjne, widzę milicjantów w cywilu, których przez ostatnie lata nieomylnie nauczyłem się rozpoznawać. Opanowuje mnie uczucie ulgi. Nareszcie jest jakaś władzą, ktoś, kto tym wszystkim dowodzi.
Pytam o świadków, nerwowo tłumaczę, do czego mi potrzebni.
I dzieje się coś dziwnego: ani milicjanci, ani cywile nie wykazują najmniejszej ochoty, aby mnie indagować, nie żądają, abym się legitymował czy uzasadniał to, że jestem, pytam, próbuję co£ robić. Jeden z cywilów przedstawia się jako miejscowy prokurator rejonowy i przedstawia mi z kartką w ręku przebieg wydarzeń: dwaj pijani. Mariański i Gugała zaczęli ok. godz. 16-tej obrzucać kamieniami pusty komisariat MO. Interwencję podjął patrolujący okolice dworca kapral. Napastnicy stawili opór. Do kaprala dołączył obecny na dworcu funkcjonariusz w cywilu i przypadkowy obywatel. Jeden z milicjantów został powalony przez awanturników. Możliwe, że kiedy się uwalniał, uderzył któregoś z nich. Kapral otworzył posterunek i zatrzymał awanturników, jednego w celi, drugiego w pomieszczeniu biurowym. Krzyczeli, że ich biją, posterunek oblegał tłum.
Ktoś przyprowadza świadka-kolejarza w roboczym kombinezonie. Idziemy do sąsiedniego budynku, gdzie zostawiłem przed kilku minutami oblężonego ormowca. Drzwi są już otwarte, ale ludzie nie dopuścili do linczu. Tłum krzyczy: - to ten w skórze, ormowiec! Znamy go! Dawać go tu! I wyzwiska, wyzwiska, wyzwiska.
Świadek mówi, że widział całe zajście i że ten ormowiec nie brał w nim udziału. Tłum ciągle zjeżony, wlewa się częściowo do budynku., że obecnie do ORMO nie należy. Dawniej, ale dzisiaj już nie. Ludzie rozchodzą się po budynku, szukając wódki i pozostałych milicjantów.
Na środku jednego z pomieszczeń kupa butelek po wódce, ludzie kręcą się, szukając, czy nie ma gdzieś wyjścia na strych, albo do piwnicy, sprawdzają? czy w którejś szafce nie ma ukrytego milicjanta. Niektóre z szafek są zamknięte na kłódki, ktoś bierze się do ich ukręcania, pojawia się koncepcja, że milicjanci dali się ormowcowi pozamykać w szafkach właśnie Kłódki się ostają, kołysząc szafkami sprawdzamy, że ludzi nie ma. Co za ulga! A gdyby byli? A gdyby kolejarz rozpoznał ormowca jako jednego z bijących? Mróz przechodzi po krzyżu.
Podchodzi do mnie jakiś pan, przedstawia się jako przewodniczący MRN, chce się włączyć, coś pomóc. Mówi, że jest tu dopiero od lutego, - W ramach odnowy? - pytam. Potwierdza z kwaśnym uśmiechem i mówi, że mało się tu zmieniło, że teraz pękł wrzód i może coś się ruszy. Radzę ormowcowi, żeby wiał jak najprędzej do domu, ale najwyraźniej się boi.
Razem z przewodniczącym i świadkiem -kolejarzem przeciskamy się na posterunek.
Zbyszek Romaszewski niestrudzenie przemawia do tłumu, chrypi, ciągle uspakaja. Jedyne, co może zrobić, to starać się zapobiec dalszemu rozwojowi sytuacji. Staram się mu pomagać, ale nie jesteśmy w stanie tłumu uspokoić, a najwyżej powstrzymywać go nadal przed zdobyciem siłą komisariatu. Mówię przewodniczącemu MRN,że trzeba wytłumaczyć prokuratorowi i komendantowi milicji, że tym zgromadzonym tłumnie ludziom trzeba coś dać, że nie rozejdą się za darmo. Okazuje się, że prokurator nie ma żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu, komendant podobnie, ich głównym zajęciem i wielką zasługą jest powstrzymywanie płk Rusinowicza z Komendy Stołecznej, który przybył na czele oddziałów ZOMO do Otwocka, stacjonuje w Komendzie Miejskiej.
I nie wiem, czy to skaza korowskiego życiorysu, ale wcale nie boję się tego tłumu, w którym nawet najbardziej pijani i rozżarci rozstępują się przed znaczkiem Solidarności; nie boję się nawet ludzi o ewidentnie bandyckich gębach i tatuażach - siedziałem z podobnymi do nich w niejednej celi. Boję się naprawdę płk Rusinowicza. I, ciągle nie wiem, czy uda się ocalić zestrachanego, trzęsącego się na posterunku rudego kaprala..
Rudego dawać! Rudy najgorszy! Ile on ludzi nabił! Tłum wybija szyby w zakratowanych oknach posterunku, do środka wpadają kamienie. Przewodniczący MRN rozmawia z cywilem, jak się okazuje, komendantem całej otwockiej milicji. Ja - z prokuratorem. Romaszewski z kolegami z otwockiej Solidarności przemawiają do tłumu. Na szczęście skądś zdobyli wiecową tubę.
Panie prokuratorze - pytam - dlaczego pan nie zwolni zatrzymanych? Przecież pan musi coś tym ludziom dać! Dowiaduję się, że jeden z zatrzymanych przewieziony został do Warszawy, do szpitala na Grenadierów, gdzie stwierdzono, że pomoc lekarska nie jest mu potrzebna i ostatecznie osadzono go w Izbie wytrzeźwień To komplikuje sprawę: zaczyna działać bariera biurokracji zatrzymany nie należy już ani do MO, ani do prokuratora, ale warszawskich władz miejskich. Nie wiadomo, kto właściwie może go zwolnić.
Z-ca naczelnika Otwocka z dwoma kolegami z miejscowej Solidarności postanawiają jechać do Warszawy, do Izby Wytrzeźwień, bo ani komendant MO ani prokurator nie chcą, nie umieją czy nie mogą - nie wiem - załatwić przez telefon, aby zatrzymanego przewieźć do Otwocka.
Próbuję namówić kolejno prokuratora i komendanta do oświadczenia tłumowi, że milicjanci winni pobicia zostaną ukarani. Jak głową w mur.
Tymczasem w okno aresztu od zewnątrz ktoś wkłada tlące się szmaty. Nie można ich usunąć, bo od wewnątrz okno aresztu zabezpieczone jest - jak zresztą w każdym areszcie - gęstą drucianą siatką. /Godzi się tu dodać, iż powtarzane w TV twierdzenie lekarki pogotowia, dr Ireny Morawskiej, iż zatrzymani wybili szybę w areszcie, a któryś z nich bił głową o kraty, jest kłamstwem - w żadnym areszcie, ze względów konstrukcyjnych, nie można od wewnątrz wybić szyby. Dodajmy przy okazji, że p. dr Morawska wywożąc zatrzymanych oświadczyła rozsierdzonemu tłumowi, że i tak zostali oni za mało pobici, i że jest to najlepsza metoda pracy milicji.
Od zewnątrz wybite okno przysłonięto dyktą i cały gryzący dym wali do aresztu. Milicjanci, którzy się tam schronili, a wśród nich rudy kapral, muszą opuścić celę. Żeby nie pokazywać się tłumowi stają w głównym pomieszczeniu budynku schowani za kotarą. Bezradnie próbuję namówić prokuratora, żeby zawiesił w czynnościach służbowych kaprala, tłumaczę, że jeżeli złoży takie oświadczenie, tłum się uspokoi. Prokurator twierdzi, że nie ma kompetencji, komendant to samo.- Chronią się pod ścianami, chociaż kamienie po wybiciu szyb przestały padać. I tylko powtarzają: panowie, tylko wy możecie coś zrobić, przecież tylko was słuchają.
Ciągle jeszcze słuchają, my ciągle-powtarzamy, że winni będą ukarani zgodnie z obowiązującym prawem, że rozmawiamy z władzami w sprawie zwolnienia pobitych i zatrzymanych, ale tłum - czego by o nim nie powiedzieć - nie jest ani ślepy, ani głuchy, ani głupi i doskonale widzi, że milicja chętnie korzysta z ochrony Związku, ale wypuścić zatrzymanych ani ukarać milicjantów, którzy ich pobili wcale się nie kwapi i próbuje iść na przeczekanie, nie chce nawet podać nazwisk zamieszanych w zajście funkcjonariuszy. I czeka, aż Solidarność rozwiąże konflikt.
Rozmawiam z prokuratorem.
Jest pat. Wreszcie wpadamy na pomysł, żeby sprowadzić księdza. Chłopcy z miejscowej Solidarności jadą na plebanię. Po raz który nakręcam numer Mazowsza - nikt nie podnosi. I nagle coś mi się przypomina: 39-39-64 - numer, pod który przez ostatnie lata dzwoniło się zawsze,kiedy coś się działo, bez względu na porę dnia czy nocy, numer Jacka Kuronia.
Rozmawiam z Grażyną Kuroniową. Jacka nie ma w Warszawie, będzie jutro.
Gaju, nie mam notesu, nie mogę się nigdzie dodzwonić, spróbuj mi pomóc złapać Zbyszka Bujaka albo Adasia - nerwowo opowiadam, co się dzieje, skąd dzwonię. Ą co to za wrzask? - pyta Gajka. Odejmuję słuchawkę od ucha kieruję ją w stronę okna - Co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierze- my - razem słuchamy Mazurka. Podaję numer telefonu posterunku, ona jeszcze rzuca "Trzymajcie się” i czekamy.
Telefony dzwonią.
Płk Rusinowicz ponawia swoja ofertę odsieczy po raz nie wiadomo już który po prostu ma jeden pomysł i jest bardzo do niego przywiązany, prokurator sprzeciwia się, tłum przechodzi na Boże, coś Polskę, Rudy kapral trzyma się za brzuch, mówi, że już dłużej nie może wytrzymać, w komisariacie nie ma ostępu. Daję mu kubeł ze śmieciami, mówię, żeby wysypał je w kąt i poszedł do pustego aresztu. Tłum. dalej śpiewa kolejną pieśń. Trzeszczą deski rozwalanej obok komisariatu komórki, "przeszłości ślad dłoń nasza zmiata, przed ciosem niechaj tyran drży!" .
To nie ja mam drżeć, ale straszno. Mimo pijanych, to już nie jest pijacka czy chuligańska rozróbka to co mnie od paru godzin otacza musi mieć swoją przyczynę i nie jest nią na pewno dzisiejsze pobicie dwu nietrzeźwych rozrabiaczy. Ci, którzy śpiewają za oknem, to po prostu lud. Przynajmniej dawniej tak to się nazywało. Ba, gdyby to mógł zrozumieć pułkownik Rusinowicz!
Śpiewy, wyzwiska, śpiewy, grube żarty i naigrawania się z coraz bardziej znękanych milicjantów.
Coraz bardziej ludowo.
Jest wreszcie ksiądz, ale widząc go tracę i tę nadzieję - jest blady, przestraszony, nijaki. To nie jest typ kaznodziei, który potrafi porwać tłum - ludzie go nawet słuchają, ale nie ma im nic do zaoferowania, powtarza w kółko kilką zdań o potrzebie spokoju, nie daje się namówić do wygłoszenia kazania. Z tłumu padają żądania, aby milicjanci udali się do spowiedzi i to przed ołtarzem, ksiądz w kółko tłumaczy, że nie wolno nawracać siłą, Wreszcie rozpoczyna modlitwę.
Znowu telefon. Prokurator podnosi słuchawkę.
"Pan Michnik do pana Romaszewskiego albo do pana Walca" anonsuje takim tonem, jakby nigdy nic innego nie robił, tylko pełnił obowiązki korowskiej sekretarki . Zbyszek się gdzieś zawieruszył. Adaś - cieszę się, jakby było z czego. I jak się okazuje, mam rację. Funkcjonariusze też czekają z nadzieją. Adam rozmawiał przed chwilą z wicepremierem Rakowskim, który obiecał natychmiastowe podjęcie stosownych działań. To już cóż, ale jak się okazuje, bardziej dla mnie niż dla pozostałych stron - milicjantów i tłumu. Ani milicjanci, ani tłum nie uważają, zdaje się, by wicepremier mógł tu cóż załatwić.
Znowu telefon. Podnoszę słuchawkę.
- Posterunek - mówię spokojnie, jakbym całe życie był posterunkowym - Mówi Bujak - słyszę znajomy głos. - Mówi Walc - odpowiadam. Zbyszek pyta, co ja tu robię, Co robię? Nic nie robię, jestem. Referuję Zbyszkowi stan rzeczy. Cuchnie benzyną, cały budynek jest już oblany. Zbyszek obiecuje podjąć rozmowy z min. Bafią w sprawie zwolnienia zatrzymanych. Do Otwocka jedzie Seweryn Jaworski, wiceprzewodniczący prezydium Regionu, z prof. Kłopotowskim.
W przedsionku zaczyna się palić, ktoś próbuje przytłaczać ogień stojącą tam trzydrzwiową szafę, milicjanci są zdezorientowani. - Kapitanie, gdzie jest gaśnica? -wrzeszczę. - Tam, za drzwiami, zawsze tam była. - Jest; syk, smród, po chwili to samo. Boję się, że gaśnicy na długo nie wystarczy. Z kolegą z otwockiej .Solidarności wychodzimy z budynku. Tłum ogromny, co najmniej tysiąc osób, może dwa. Przechodzimy przez tory do zawiadowcy stacji po drugą gaśnicę. Przy okazji dzwonię do straży pożarnej, później dowiem .się, że rozmawiałem z jej komendantem.
Proszą, żeby na wszelki wypadek podjechać w pobliże, stanąć gdzieś za rogiem Taszczymy gaśnicę na posterunek trochę obawiam się, czy ktoś po drodze nie będzie próbował jej nam odebrać, docieramy jednak szczęśliwie.
Rudy taki owaki! Rudy taki owaki!21 - to tłum wyzywa dalej kaprala. Ten boi się wyjść zza kotary, żeby nie oberwać kamieniem. Ktoś włazi od zewnątrz na okno, rozkrzyżowuje się na kratach, woła: Wyłaz, teraz w ciebie nie uderzą, najwyżej we mnie. I rudy kapral wychodzi zza kotary, mówi parę zdań do tłumu. Tłum wrze. Na biodrze kaprala pistolet. Czy to celowa ostentacja, czy głupota? Chyba raczej głupota. Dobrze jednak, że się kapral pokazał, przynajmniej tłum ma pewność, że nie uciekł.
Kapral chowa się znowu za kotarę, ludzie włażą na okno, czepiają się gzymsów.
Pojawia się Zbyszek Romaszewski, jeździł do WAR-u, chciał ściągnąć robotników z trzeciej zmiany, utworzyć coś w rodzaju robotniczej milicji, by zaprowadzić porządek.
Czy to jednak brak surowców, czy którymś kolejny stopień elektrycznej bezsilności, dość, że trzeciej zmiany nie było. Dzwonię do Michnika, mówią, żeśmy się już dwa razy zaczynali palić, że nadal cuchnie benzyna, że ksiądz nie pomógł, że znalazł się Bujak i jest w Mazowszu. Adam nie potrafi powiedzieć, czy Rakowski zrobił cóż konkretnego, ale na moją prośbę obiecuje przyjechać.
Nie możemy się doczekać powrotu ekipy, która pojechała do Izby Wytrzeźwień.
W końcu Zbyszek Romaszewski dzwoni tam i oto okazuje się, że władze wszystkich nas najbezczelniej oszukują, zatrzymany nie został odwieziony do Izby Wytrzeźwień, tylko do aresztu. Bezsilna złość Przecież nie powiemy tego tłumowi. Telefony, telefony, telefony. Biorą prokuratora na bok - jego zwierzchnicy uważają, że zatrzymani znajdują się w takim stanie, iż nie można ich wypuścić, bo to zaostrzy sytuację.
Nawet rozumiem prokuratora.
Widywałem w rozmaitych celach ludzi, pobitych przez milicjantów. Dobrego wrażenia nie robili, to fakt. Ale benzyna śmierdzi, a bierny opór musi doprowadzić do pożaru, Wreszcie przyjeżdżają przedstawiciele Regionu - Jaworski i Kłopotowski. Byli na komendzie w Warszawie, gdzie przebywa jeden z zatrzymanych, rozmawiali z nim. Prof. Kłopotowski przemawia do tłumu, próbuje bagatelizować obrażenia zatrzymanego Mariańskiego, trochę się plącze, tłum mu nie wierzy, Jaworski, jak zawsze solenny, rzeczowy, spokojny, to też nie jest człowiek, który mógłby opanować ten tłum.
Jest chyba druga w nocy, tłum stopniowo trzeźwieje, upływ czasu robi swoje.
Ludzi jest mniej, ale zostali ci najbardziej zacięci. Widzą, ze Solidarność prowadzi rozmowy, że zaangażowani są w nie min. Bafia i wicepremier Rakowski. Ale widzą też, że władze przez cały czas grają na zwłokę. Jaworski, Kłopotowski, Romaszewski udają się do Komendy Miejskiej MO w Otwocku, gdzie siedzi Gugała. Towarzyszą im prokurator rejonowy i komendant miejski. Zostają milicjanci, koledzy z otwockiej Solidarności i ja sam. Księdza dawno nie ma, choć prosiliśmy go, żeby pozostał. Milicjanci wspominają wczorajszą noc i marzą o deszczu, którego dziś nie będzie. Niebo jest bezchmurne.
Czas się wlecze.
Rozmawiam z kolegami, którzy z z-cą naczelnika jeździli do Izby Wytrzeźwień. Opowiadają, że byli świadkami jego telefonicznych rokowań z prezydentem Warszawy Majewskim w sprawie wypuszczenia Mariańskiego z Izby Wytrzeźwień.
Obaj rozmówcy nie wiedzieli, że naprawdę siedzi on w areszcie na Grenadierów, ale prezydent na wszelki wypadek odmówił, zasłaniając się niekompetencją. Miał natomiast własny pomysł na rozwiązanie tęgo konfliktu. Znaliśmy go już jako pomysł płk Rusinowicza. .
Z tłumu pada ultimatum: punkt trzecia podpalamy. Piętnaście minut. Dzwonię na komendę miejską, dzwonimy tam wszyscy - milicjanci, ormowcy, Solidarność otwocka. A tam rokowania.
Jak Polak z Rusinowiczem . Odliczanie minut jak na kosmodromie.
Sztab nie chce wypuścić Gugały, ponieważ narazi to na szwank autorytet milicji. Może ten autorytet ważniejszy od rudej głowy kaprala? Dla mnie nie, ale ja nie jestem obiektywny. Słychać gulgot rozlewanej benzyny. Jest trzecia. Tłum wycofuje się na zewnątrz, ludzie zbierają płaszcze, kurtki, siwy kapitan, szef posterunku zdejmuje ze ściany olejną martwą naturą i prosi kogoś, żeby spróbował ją wynieść Sam to malowałem i byłoby mi żal - tłumaczy się.
Dwie po trzeciej. Benzyna śmierdzi potwornie. Dzwonią ostatni raz -jeśli w tej chwili nie wyjedziecie , mówię do jakiegoś milicjanta po drugiej stronie, przyjedziecie na gaszenie. Odkładam słuchawką i natychmiast dzwoni telefon: - Wyjeżdżamy.
Wyjeżdżają, wyjeżdżają, wyjeżdżają.
Cześć tłumu odbiega od okien w kierunku drogi, ale zostaje dość ludzi, żeby nas pilnować. Po chwili wprowadzają Gugałą. Jest pobity w widoczny sposób.
Tłum domaga się, żeby powiedział, kto go pobił, Gugała nie wie czy nie pamięta, a może wie, że nie powinien tego mówić? Napięcie ogromne, ale chwilowo nie ma niebezpieczeństwa podpalenia. Odwożą Gugałę do domu. Przedstawiciele Mazowsza wsiadają do samochodu, jadą po drugiego zatrzymanego na Grenadierów.
Ktoś dzwoni, że Mariański już został z komendy zabrany przez Zbyszka Bujaka i Adama Michnika, już jadą. Teraz czekanie jest łatwiejsze. I wreszcie są. Dwóch ludzi niesie Mariańskiego na rekach. Jest w takim stanie, że nie może stać o własnych siłach. Na gołe ciało ma nałożoną znajomą kurtką Adama Michnika. Nadal jest albo pijany, albo przynajmniej zszokowany. Trzęsie się, bełkocze przez podaną mu tubę. - Pobili. W szpitalu psychiatrycznym mnie zamknęli, a jak w głową biją, kopią, to jak ma być inaczej?
Tu Michnik odbiera mu tubę. - Jestem doradcą warszawskiego MKZ-u - zaczyna, ale tłum kwituje to bardzo nieprzychylnym buczeniem. Adam próbuje coś jeszcze mówić, ale już widać, że zupełnie nie trafia, ludzie nie chcą go słuchać, odebrał głos jednemu z nich. I wtedy Adam bierze nowy oddech: nazywam się Adam Michnik - mówi głośno i dobitnie. - Jestem siłą antysocjalistyczną- Ogromny aplauz. Wszyscy wpatrzeni. Milicjanci z rozdziawionymi ustami patrzą na bohatera rozlicznych szkoleń. - Wasze słuszne żądania.- mówi dalej Michnik - zostały spełnione. Wasi koledzy zostali zwolnieni. Winni zostaną zgodnie z prawem ukarani.
- Nie wierzymy! -Jakie mamy gwarancje - padają okrzyki z tłumu. Michnik nie gubi się. Przypomina, że sam nieraz siedział, że bywał bity, tłum traktuje go jak swojego człowieka, jak kogoś spośród nich, a zarazem tego, który rozmawiał z wicepremierem i tego, który wreszcie przywiózł Mariańskiego. - Nie wierzycie? - pyta Michnik. - Komu nie wierzycie? Mnie, sile antysocjalistycznej możecie chyba uwierzyć.
A gwarancji nie ma żadnych.
Żadnych. Jedyną gwarancją jesteśmy my sami, nasza solidarność, nasza wola walki o praworządność, o to, żeby przestali bić. Tu się ze sobą zgadzamy. Nie zgadzamy się tylko co do metod. Podstawowe żądania państwa zostały spełnione i teraz trzeba się rozejść - A jak ich jutro znowu zamkną? - pada pytanie z tłumu. - Jak ich jutro znowu zamkną, to się tutaj znowu spotkamy, a jak mnie nie będzie, to znaczy, że mnie też zatrzymali Będziemy walczyć o każdego niewinnie więzionego. - I za poglądy - dopowiada ktoś z tłumu. - I o pana Kuronia - dorzuca inny głos.
Michnik nie przemawia, Michnik nawiązał dialog i napięta atmosfera pęka, już wszyscy czujemy, że za chwilę rozejdziemy się w spokoju. Milicjanci kompletnie zbaranieli. Na twarzach widać ogromną ulgę. Jeszcze mówi Zbyszek Bujak, jeszcze parę zdań Michnika, ktoś z tłumu dalej próbuje gadać, Adam przerywa: a teraz zwyczajem Leszka Wałęsy odśpiewamy Boże coś Polskę...Hymn wciąga ludzi, wygładza nastrój, wszyscy śpiewają pełną piersią.
Tłum zaczyna się rozchodzić, w pobliże budynku podjeżdża milicyjna nysa, milicjanci i ormowcy wraz z rudym kapralem opuszczają komisariat. Przed budynkiem siwy kapitan wyciąga rękę:
Przepraszam, może pan nie zechce przyjąć, ale chciałem podziękować. - Michnik ściska dłoń kapitana, ten wypręża się na baczność i salutuje.
1. Tekst miał nosić tytuł: Komitet Obrony Rudego. Zmieniła go redakcja “Tygodnika Solidarność”
2. Oczywiście tłum skandował “Rudy chuj!” i tak tez napisałem, jednak red. Bohdan Cywiński, zastępujący przebywającego w Japonii Tadeusza Mazowieckiego oświadczył mi, ze redakcja “Tygodnika Solidarność" podjęła jednoznaczną, ostateczną i kategoryczną decyzje niedrukowania w swoim piśmie brzydkich wyrazów „ Przyjmuję do aprobującej -wiadomości, że w redakcji “Tygodnika Solidarność" lęgnąć się poczęły pewne tendencje fundamentalistyczne, a jednocześnie otrzymawszy od red. Cywińskiego pozwolenie informowania wszem i wobec co mi w Tygodniku Solidarność" wycięto - zgodziłem się na wprowadzenie zmiany.
« Walc Jan, Otwock, 7 maja, "Tygodnik Solidarność" nr 7, 1981